MOJE DZIEJE

BRONISŁAW JĘDRYK

CZĘŚĆ I LATA MŁODOŚCI

Strona 6

Życie w Stanisławowie pod sowiecką władzą
Ojciec w dalszym ciągu prowadził działalność zawodową, która polegała tak jak za czasów okupacji niemieckiej, głównie na robieniu zdjęć legitymacyjnych dla wojska, tym razem - sowieckiego. Różnica polegała zwłaszcza na tym, że dawniej ojciec jeździł do niemieckich jednostek wojskowych robić zdjęcia, a teraz pod dom przychodziły całe grupy, wcześniej umówionych żołnierzy pod komendą jakiegoś "starszyny", i zdjęcia były robione taśmowo, najczęściej na dworze, na tle rozwieszonego, prześcieradła. Pracy miał ojciec okresowo bardzo dużo, tym bardziej, że oprócz zdjęć legitymacyjnych niektórzy zamawiali z tego samego filmu zdjęcia w formacie pocztówkowym, a nawet robili sobie specjalne pozowane zdjęcia w ogrodzie na tle krzaków winogron. Na szczęście ojciec miał zgromadzone znaczne zapasy materiałów fotograficznych, filmów, papierów, o które umiał i mógł się postarać poprzednio robiąc zdjęcia dla Niemców. Wracając zresztą do wspomnień z tamtych czasów, wspomnę, że przy bardzo ścisłej i uporządkowanej reglamentacji zorganizowanej przez władze niemieckie prawie wszystkiego, były towary, które Niemcy mogli kupić bez trudności. Do takich zaliczały się właśnie materiały fotograficzne, z czego ojciec skwapliwie korzystał, za pośrednictwem Niemców i dzięki temu udało się mu zgromadzić znaczne zapasy, pozwalające jeszcze długo z nich korzystać, a później nawet mnie, o czym napiszę później w odpowiednim chronologicznie miejscu.
W tym okresie bardzo dużo pomagałem ojcu w pracy zawodowej, a praca Ta przynosiła dosyć dobre dochody. Za które, jak na tamte warunki, można było się nieźle utrzymać. Wprawdzie w sklepach niczego nie było, ale wojsko miało prawie wyłącznie amerykańskie zaprowiantowanie w postaci bardzo urozmaiconych konserw i puszkowanych kompletnych posiłków. Najbardziej znanym i najcenniejszym była tak zwana "swynnaja tuszonka". Była to konserwa wieprzowa w postaci mięsa zatopionego w dużej ilości smalcu, bardzo smacznie przyprawionego pieprzem, liśćmi laurowymi i innymi przyprawami. Od żołnierzy można było wszystko, co mieli kupić, najchętniej za bimber, który w tym czasie był produkowany ze wszystkiego, z czego tylko było można - na wielką skalę. Można jednak było też dostać wszystko, czym dysponowało wojsko również za ruble, które szybko znalazły się w obrocie. W miarę rozwijania się tego handlu ludności z wojskiem, sprytni "czerwonoarmiści" doskonalili swoje metody nie tyle handlu, co oszukiwania, na co jednak nie mniej sprytni cywile znaleźli swoje metody. Oszustwa najczęściej polegały na robieniu z dwóch pustych puszek po konserwie - jednej "pełnej". Tak precyzyjnie odcinali denka puszek, że wkładając jedną część puszki w drugą wypełnioną kamieniem w sianie, dla zachowania podobnej wagi, przy szybkim dokonywaniu transakcji pod pozorem, aby nikt jej nie widział, sztuczka udawała się. W tamtych czasach braku gazu, a często i prądu poszukiwanym towarem była też benzyna, którą używano do popularnych kuchenek - prymusów, także z braku nafty jako paliwa do lamp naftowych z tym, że do benzyny dodawało się sól kuchenną, co podobno eliminowało samozapłon, lub wybuch benzyny w lampie. Przy sprzedaży benzyny, do czasu do kiedy kupujący nie byli zaznajomieni ze "sztuczkami" wojskowych handlarzy, ci sprzedawali benzynę całymi kanistrami wyłącznie wraz z nimi. Oszustwo polegało na tym, że do kanistra napełnionego wodą nalewali trochę benzyny, która pływała na wierzchu. Transakcja odbywała się, jak zwykle bardzo szybko, a do domu przynosiło się kanister wody. o atmosferze i warunkach bytowania w tamtych czasach oraz o mentalności żołnierzy sowieckich świadczyć też może takie zdarzenie; mieliśmy rower, który stał pod domem w ogrodzie. W pewnej chwili, nie pamiętam czy sam to  zobaczyłem, czy ktoś mi powiedział, że wojak wyprowadza ten rower na ulicę, a musiał on przejść do furtki przez ogród . Wybiegłem i zacząłem krzyczeć w chwili gdy on próbował wsiąść na niego i odjechać, ale nie szło mu to, bo po prostu nie umiał jechać na rowerze. Gdy dobiegłem do niego, złapałem za rower, a on bez złości jak gdyby nigdy nic powiedział: nu malczyk, ja chatieł sia tolko niemnoszko pokatat 4).Innym razem pana Doszlę, właściciela domu, obudziły nad ranem jakieś hałasy. Wyszedł do sieni przez którą przechodziło się na werandę i do wyjścia na dwór, a tam zastał dwóch żołnierzy sowieckich, którzy weszli przez okno w werandzie. Wcale się nie speszyli, powiedzieli bezczelnie, że idą na strych szukać Niemców. Doszla odpowiedział im, że nie ma tu żadnych Niemców, a oni poklepali go po przyjacielsku po plecach i poszli sobie.
Od października 1944 roku zacząłem naukę w szóstej klasie radzieckiej szkoły dziesięcioletniej z polskim językiem nauczania. Trzeba wyjaśnić, że w tym czasie rok szkolny w szkołach sowieckich rozpoczynał się o miesiąc później, i wakacje trwały trzy miesiące. Chodziłem do tej samej szkoły przy placu Mickiewicza, w której zaczynałem naukę w 1938 r.
Działalność konspiracyjna była przez ojca nadal prowadzona, nasłuch londyńskiego radia odbywał się regularnie, w dalszym ciągu przychodziło wielu ludzi do nas. Jednak za czasów okupacji niemieckiej wszystko, co się działo, odbywało się na pozór spokojniej, w jakimś raz ustalonym, utartym już rytmie. Tak mi się w każdym razie wydawało. Teraz atmosfera była bardziej nerwowa, znacznie częściej byłem pilnie wysyłany do różnych ludzi i odbywały się w naszym mieszkaniu pośpiesznie zwoływane, nagłe narady. Jak w poprzednim okresie, a może nawet częściej przebywał u nas i sypiał mój "wujek" Lewiński. W tym czasie przyjechał do Stanisławowa z Mariampola, gdzie mieszkał z rodzicami, jego bratanek Bronek, który zamieszkał w sąsiednim domu w którym wynajął na poddaszu pokój. Zamieszkanie jego w Stanisławowie związane było z tym, że zaczął gdzieś pracować. Był to przystojny wysoki mężczyzna w wieku, jak mi się teraz wydaje około 25 lat, miał zdaje się nieukończone średnie wykształcenie techniczne. Po jakimś czasie okazało się, że sympatyzuje z wzajemnością z córką państwa Doszlów - Stefą. Naturalnym było, że często przebywał u Doszlów, a nawet stołował się u nich. Zachodził też do nas jako bardzo dobry znajomy i bratanek Józia Lewińskiego z którym utrzymywał kontakty i spotykał się właśnie u nas. W miarę upływu czasu stawało się, widoczne, że pomiędzy Stefą i Bronkiem jest nie tylko sympatia i sprawa staje się zupełnie poważna. Muszę wspomnieć, że wprawdzie Bronek Lewiński musiał zauważyć, bo trudno było to przed nim jako prawie domownikiem ukryć, że w naszym mieszkaniu działa konspiracja, ale on sam nie był w nią angażowany. Relacje między Stefą, a Bronkiem były coraz cieplejsze i wyraźniejsze, a wszystko wskazywało, że nie długo będzie ślub.
Od powstania w lipcu 1944 r. Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego było coraz głośniej o przyłączeniu tych ziem do Związku Radzieckiego i wysiedlaniu Polaków na Zachód. Zdania Polaków na temat wyjazdu do nowej Polski były podzielone. Mogę o tym napisać, bo pamiętam, że ojciec mój był zdecydowanie za tym, by dobrowolnie nie wyjeżdżać z rodzinnych stron, natomiast odmiennego zdania był, choć mniej zdecydowanie mówił o tym p. Doszla. Jak się okazało był wtedy, na początku kiedy pojawił się ten dylemat, większym realistą, ponieważ liczył się z tym, że może zajdzie konieczność opuszczenia rodzinnych stron. Propaganda sowiecka zachęcała do  dobrowolnych wyjazdów do Polski, za San (a nie jak się utarło mówić obecnie o tamtych terenach - "za Bugiem").
Nadszedł Nowy Rok 1945. Późnym wieczorem 3 stycznia w naszym domu rozległo się energiczne pukanie do drzwi, a za chwilę i do okna od kuchni, z okrzykami po rosyjsku, wzywającymi do otwarcia. po otwarciu weszło kilku cywili i wojskowych w czapkach z niebieskim denkiem, co oznaczało, o czym wszyscy wówczas wiedzieli, że są to funkcjonariusze NKWD. Od razu spenetrowali bez żadnego tłumaczenia całe mieszkanie, i zakomunikowali, że będzie przeprowadzona rewizja. Przyprowadzili zaraz do mieszkania właściciela domu p. Doszlę oraz jeszcze kogoś z bliskich sąsiadów, lecz nie pamiętam kogo i rozpoczęła się bardzo dokładna rewizja. Trwała do wczesnego rana. Rewizja została zakończona spisaniem wszystkiego, co było w mieszkaniu: mebli, całego wyposażenia, sprzętu fotograficznego, materiałów fotograficznych i wszelkich drobnych przedmiotów. Nie spisali tylko jednego metalowego łóżka, jednego kompletu pościeli, krzesła i stolika.
Kliknij aby powiekszyć
Spis skonfiskowanego mienia - str. 1
Kliknij aby powiekszyć
Spis skonfiskowanego mienia - str. 2
Kliknij aby powiekszyć
Spis skonfiskowanego mienia - str.3
Kliknij aby powiekszyć
Pokwitowanie mienia M. Jędryka przez p. J. Doszlę do czasu zabrania przez NKWD
Spis ten kazali podpisać świadkom rewizji, a p. Doszlę zobowiązali do odpowiedzialności za wszystko, aby nic nie zginęło, do czasu zabrania przez nich tego wszystkiego, co mieliśmy. Znalezione w czasie rewizji dokumenty, wszystkie bieżąco robione zdjęcia, zabrali wraz z ojcem. Nie wiem jak to się stało, że zdjęcia rodzinne pozostały i większość z nich mam do dzisiaj. Nie wiem, czy ich nie interesowały, co mało prawdopodobne, czy też nie wpadły im w jakiś cudowny sposób w ręce.
Dla mnie zaczął się bardzo trudny okres. Musiałem zaraz po rewizji i zabraniu ojca wykonać wiele czynności, które w takiej sytuacji są naturalne. Całe przedpołudnie odwiedzałem wszystkich, o których wiedziałem, że wiadomość o aresztowaniu ojca może być dla nich ważna. Okazało się, że aresztowano tej samej nocy również i innych znajomych ojca, a w tym również Józefa Lewińskiego, mojego wujka, który tej nocy nie był u nas, ale znaleźli go w innym mieszkaniu. Świadczyło to o tym, jak dobrze byli poinformowani o konspiracyjnej działalności. Najpilniejszym dla mnie zadaniem było ukrycie radia, które jak wcześniej pisałem miało swoją skrytkę w tapczanie, a którego w czasie rewizji nie odkryli. W pomoc mi włączyli się bardzo Doszlowie, szczególnie Doszla i Stefa, jego córka. Właśnie razem z nią szczelnie opakowaliśmy radio i włożyliśmy do betonowego śmietnika, który stał pod płotem na zapleczu domu. Pakunek przesypaliśmy śmieciami i popiołem, który był w śmietniku. Nikt poza Stefą nie był w to angażowany. Podobnie jak radia, nie znaleźli w czasie rewizji kilku granatów produkcji węgierskiej, które wraz z ojcem schowaliśmy swego czasu na strychu w skrzynce na piasek, która musiała zawsze stać tam przy kominie, bo wymagały tego przepisy przeciwpożarowe. Po schowaniu radia wtajemniczyłem również Stefę, że są schowane na strychu granaty i pokazałem jej gdzie.
W miarę jak coraz więcej znajomych dowiadywało się o aresztowaniu ojca, spotykałem się też coraz częściej z chęcią udzielenia mi wsparcia od wielu ludzi i całych znajomych rodzin. Ale pomimo tego, że mogła to być tylko bardzo ograniczona pomoc, była ogromnie cenna dla mnie, zarówno Ta materialna jak i w słowach otuchy i pocieszenia, że ojca może tylko trochę potrzymają, przesłuchają i wypuszczą. Nie bardzo niestety mogłem wierzyć w te pocieszenia, ponieważ wiedziałem o konspiracyjnej działalności ojca w AK, a nie mogłem tego przecież rozgłaszać. Znaleźli mnie nawet ludzie, którzy na bieżąco nie utrzymywali z nami kontaktu już od dłuższego czasu, ale na wiadomość o aresztowaniu ojca postarali się skontaktować ze mną i zaoferować mi swoją pomoc. Do takich należeli państwo Kosterkiewiczowie (być może nie zapamiętałem dokładnie nazwiska)
Kliknij aby powiekszyć
Państwo Kosterkiewiczowie (z synem), moja mama i ja
którzy przed wojną prowadzili jeden z największych sklepów kolonialnych 5) w Stanisławowie, w którym zaopatrywali się rodzice. Pamiętam, że zaraz po wybuchu wojny rodzice poczynili duże zakupy w ich sklepie z zapasów, jakie mieli w magazynach. Była to herbata, kawa i wina z ich własnej wytwórni jaką mieli. Dostarczyli teraz mi z dobrego serca to czym jeszcze dysponowali po kilkuletnim czerpaniu z zapasów, a było to kilka butelek miodu pitnego i jeszcze jakieś wiktuały, które niestety nie były w tym okresie artykułami pierwszej potrzeby. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie będzie mi to potrzebne, ale bardzo dobrze rozumiałem, że był to z ich strony, spontaniczny odruch chęci pomocy taki jaki mogli okazać. Tak się złożyło, że dostarczyli mi swoją pomoc w czasie mojej nieobecności i przyjęli ją dla mnie Doszlowie. Doszla doradził mi by pójść do nich i podziękować za to, co ofiarowali, ale miód oddać tłumacząc, że nie mogę go przyjąć bo nie będę mógł go wykorzystać. Pamiętam, że takie załatwienie sprawy było dla mnie bardzo trudne i żenujące, ale nie znalazłem innego sposobu na rozwikłanie tej sprawy. Poza tym liczył się autorytet Doszli, który uznał, że tak trzeba postąpić.
W dwa, lub trzy dni po aresztowaniu ojca po powrocie ze szkoły, (bo chodzić do szkoły musiałem) dowiedziałem się, że byli "enkawudziści", którzy bez opowiadania się poszli do śmietnika i wyjęli schowane tam radio. Potem zażądali wpuszczenia ich na strych i wyciągnęli ze skrzynek z piaskiem granaty. Było to bardzo zastanawiające. Dociekaliśmy ze Stefą, a później również z Doszlą skąd mogli się dowiedzieć, gdzie są schowane te przedmioty. o ile mogli wymusić na ojcu informację na temat miejsca schowania granatów, jeżeli wcześniej w ogóle o nich coś wiedzieli, to o nowym miejscu schowania radia ojciec nie wiedział przecież. Ojciec wiedział natomiast, że było podczas rewizji w nie wykrytej skrytce w tapczanie i gdyby ojciec ujawnił im gdzie jest schowane właśnie tam szukaliby go. Sprawa była wówczas nie do rozwikłania. Wiele lat później, kiedy więcej miałem doświadczenia i wiedzy, wracając czasami myślami do tej zagadki, doszedłem do wniosku, że bez wątpienia informatorem NKWD był Bronek, któremu Stefa, jako swojemu narzeczonemu i przyszłemu mężowi, zwierzyła się z  pełnym zaufaniem i naiwnością o miejscu gdzie schowaliśmy radio i o schowanych granatach. Zagadką jednak dla mnie pozostało, dlaczego nie aresztowano Stefy i mnie za schowanie radia. Jedynym wytłumaczeniem tego może być pójście Bronka na jakiś układ z NKWD, by uchronić swoją narzeczoną, a przy okazji i mnie się upiekło. W owym czasie nikt z najbliższych zaufanych osób nie pamiętam, aby kierował podejrzenia na Bronka. Razem z ojcem, jak się okazało aresztowano równocześnie jeszcze siedem innych osób, a wśród nich siostrzeńca mojej "przyszywanej ciotki" Delijewskiej o której już wspominałem - Mieczysława Zabierowskiego. Był technikiem łączności i pracował na kolei, gdzie "organizował" różne akcesoria służące do łączności. Pamiętam, że przyniósł do nas dwa małe głośniki produkcji amerykańskiej wyniesione z pracy, które w tym czasie były przedmiotem wielkiego zainteresowania i podziwu z uwagi na niespotykanie małe rozmiary. Okazało się, że ów Zabierowski romansował z jakąś Rosjanką, koleżanką z pracy. Po dokonanych aresztowaniach głównie ją podejrzewano, że była informatorką NKWD, lecz znała ona z organizacji wyłącznie Zabierowskiego. Wykluczonym było, aby ona miała jakikolwiek związek z ujawnieniem i zabraniem przez NKWD radia i granatów z naszego domu, jak również aresztowaniem pozostałych osób. o zatrzymanych niczego nie można było się dowiedzieć, bo nawet nie było wiadomo do kogo się zwrócić o informację.
Po kilkunastu dniach, było to w drugiej połowie stycznia, ktoś przyniósł gryps od ojca napisany po ukraińsku na skrawku szarego papieru pakowego, w którym zwracając się do mnie prosił, bym mu podał paczkę. Chciał dostać w niej smalec, cebulę oraz maść ichtiolową (stosowaną przy owrzodzeniach). Dowiedziałem się, że można przekazać paczkę do więzienia na ul. Bilińskiego w NKWD, ale trzeba przyjść tam z paczką bardzo wcześnie rano. Tak też zrobiłem. Wybrałem się, jak sądziłem bardzo wcześnie, grubo przed świtem, na ul. Bilińskiego. Był silny mróz, który aż skrzypiał pod nogami, na których miałem na szczęście rosyjskie "walonki", dzięki którym było mi w nie ciepło. Gdy doszedłem pod więzienny mur w którym była brama do wartowni, zastałem tam tłum ludzi z paczkami dla uwięzionych, swoich bliskich. Okazało się, że trzeba tak czekać, o czym informowali ci, którzy już bywali wcześniej, aż wyjdzie żołnierz i zbierze kartki z nazwiskami więźniów, dla których przeznaczone są paczki, ale nie wiadomo ile takich kartek odbierze, bo to zależy od limitu, jaki wyznaczyli na ten dzień. Za każdym razem, gdy ktoś wychodził z wartowni była nadzieja, że to po kartki z nazwiskami. Niestety trzeba było na to czekać bardzo długo, bo kartki zebrali dopiero po kilku godzinach, około południa. Mnie oczywiście wtedy za pierwszym podejściem nie udało się oddać kartki z nazwiskiem ojca. Byłem stanowczo za daleko w kolejce, a nie przejęto tych karteczek od wielu osób, które były przede mną. Wyznaczono ilość paczek do odebrania dla więźniów dużo mniejszą od tłumu osób czekających w kolejce. Nie było innej rady jak następnego dnia być dużo wcześniej. Powtórzyłem spacer pod więzienie następnego dnia, lecz wyruszyłem z domu znacznie wcześniej, nad ranem. Na ulicy Bilińskiego przed bramą było już trochę ludzi, pomimo bardzo wczesnej pory. Tym razem znowu po kilkugodzinnym oczekiwaniu, udało mi się wcisnąć "sałdatowi" karteluszek z nazwiskiem ojca. Teraz trzeba było czekać na najważniejsze, na ponowne wyjście enkawudzisty, który wyczyta nazwiska szczęśliwców, którzy dostaną coś od najbliższych z wolności. Ten czas oczekiwania, był najbardziej gorący pomimo panującego silnego mrozu, ponieważ zarówno przyjęcie paczki jak również odmowa przyjęcia mogła, bardzo wiele znaczyć. Tak w każdym razie wynikało z rozmów ludzi oczekujących przed bramą. Tym razem miałem szczęście, ponieważ po dłuższym czasie zostało wyczytane nazwisko ojca i pakunek został odebrany. Byłem szczęśliwy, tym bardziej, że udało mi się załatwić sprawę i pognałem do domu, ponieważ również i tego dnia, podobnie jak poprzedniego, wielu osobom nie udało się przekazać tej skromnej pomocy osobie najbliższej będącej w więzieniu. Część z nich nie zmieściła się w ustalonej na ten dzień ilości przyjmowanych paczek, ale byli i tacy, których nazwisk nie wyczytano, pomimo oddania kartki, a na pytania, dlaczego nie wyczytano ich, odpowiedź zawsze była Ta sama i brzmiała: "nie ma takiego". Po miesiącu, prawdopodobnie w lutym, ponowne dzięki pomocy dobrych i solidarnych ludzi udało mi się zdobyć coś do paczki dla ojca i ją przekazać, choć również z identycznymi trudnościami jak za pierwszym razem, ale był to drugi i ostatni raz, ponieważ kiedy znowu po upływie jakiegoś czasu spróbowałem ponownie przekazać ojcu paczkę, spotkało mnie to co zdarzało się i innym w mojej obecności. Usłyszałem: "nie ma tu takiego". Mogło to oznaczać, tylko jedno, że ojca wywieziono ze Stanisławowa w głąb Związku Radzieckiego. Świadczyło to o powadze sprawy i najwyższym zagrożeniu dla ojca. Oznaczało to również, że zmalała nadzieja, na spotkanie się z nim kiedykolwiek. Był to dla mnie ogromny cios. Dopiero wtedy naprawdę poczułem się sam. Byłem pomimo tego pocieszany przez Doszlów i innych, którzy dowiedzieli się, co się stało z ojcem. Być może na szczęście, nie zdawałem sobie w owym czasie sprawy z ogromnego zagrożenia dla mnie, które uzmysłowiłem sobie dopiero po wielu latach. Bowiem mogli po aresztowaniu ojca, na moje nieszczęście, zatroszczyć się o mnie i zapewnić mi opiekę i utrzymanie w jakimś domu dziecka. Miałem przecież wtedy czternaście i pół roku. Jaki byłby wtedy mój los? po raz pierwszy, kiedy to sobie uświadomiłem, ale i później za każdym razem jak przychodziło mi to na myśl, cierpła mi zawsze skóra.
Pomimo sytuacji, w jakiej się znalazłem po aresztowaniu ojca, nadal chodziłem do szkoły. Obowiązywał wówczas rygorystycznie egzekwowany obowiązek uczenia się w szkole, a ja miałem szczególne powody, aby nie narazić się. Uczyłem się nawet zupełnie nieźle, co okazało się dla mnie nieco później znaczące w szkole w Polsce. W tym okresie byłem częściowo na utrzymaniu Doszlów, ale starałem się również wspomóc ich w miarę swoich możliwości i pomysłów. Najwięcej udało mi się uzyskać ze sprzedawania materiałów fotograficznych. W czasie rewizji i dokładnego spisywania całego majątku, na końcu były spisywane przechowywane na strychu materiały fotograficzne - papiery, filmu i chemikalia. Jak szybko zorientowałem się przeglądając z Doszlą spis wszystkiego za co uczyniono go osobiście odpowiedzialnym, materiały fotograficzne spisano bez szczegółowego liczenia, podając tylko w ilu są skrzynkach. Dzięki temu, dużą część tych materiałów wyjęliśmy ze Stefą ze skrzynek, a pozostałe inaczej ułożyliśmy, tak aby w dalszym ciągu skrzynki wyglądały na pełne. te "ukradzione" własne materiały schowałem, a później sprzedawałem innemu stanisławowskiemu fotografowi - Widajewskiemu, z którego synem chodziłem do szkoły. Pieniądze ze sprzedaży były moim wkładem w utrzymywanie się.

Objaśnienia przypisów:
4) No chłopcze, ja chciałem się tylko trochę przejechać.

<- Strona 5
Strona 7 ->
Bronisław Jędryk
Kontakt
2338245 odwiedzin od 5 stycznia 2004 roku
Google Search

WWW stanislawow.net