Do I Gimanzjum i Liceum im. Mieczysława Romanowskiego wszedłem po raz pierwszy 3 listopada 1937 roku. Zameldowałem się u dyrektora (Franciszek Jun) i poszedłem do klasy, gdzie zastałem już kilku kolegów, którym - według ówczesnych zwyczajów towarzyskich - przedstawiłem się imieniem i nazwiskiem. Ci pierwsi to: Staszek Kliś „wójt" klasy, pogodny, stale uśmiechnięty, powszechnie lubiany, utykający na nogę - do dziś nie wiem - od urodzenia czy z wypadku, Janek Boczar („Franio") z Grabieżą koło Otyni, poważny, spokojny, zamiłowany humanista, klasowy poeta, Tadzio Kaczorowski („Bruścik"), rozsądny, myślący, umiejący dyskutować. Dziwny los sprawił, że z nimi trzema zdawałem w pierwszej grupie maturę ustną 17 maja 1939 roku. Ale to było później. Na razie zaczęły się normalne dnie szkolne, biegły lekcje.
Usiadłem na jedynym wolnym miejscu w pierwszej ławce. Wówczas były to nie stoliki, a ławy z pulpitami, w jednym rzędzie czteroosobowe, w drugi - dwuosobowe. Tu właśnie siedziałem z Jurkiem Palmim. Jemu nie przedstawiłem się, bo wpadł do klasy tuż przed profesorem i na ceremonie towarzyskie - choć wtedy przestrzegane - nie było czasu. Jurek był moim pierwszym informatorem i doradcą w sprawach nowej szkoły. Od niego dowiedziałem się, że jako nowy uczeń mam zgłosić się do profesora na każdej lekcji. W Warszawie takiego zwyczaju nie było. Tu nic wychodziło się też na przerwę z sali, bo nie było dokąd… Klasy licealne (dwie) mieściły się na piętrze starego domu przy Kazimierzowskiej, naprzeciw głównego budynku szkoły, też zresztą niezbyt imponującego.
Chodziliśmy umundurowani. Ubranie koloru ciemnogranatowego, marynarka dwurzędowa ze srebrnymi guzikami, na rękawach, około 10 cm nad dłonią, wkoło kolorowa wypustka - w gimnazjum niebieska, w liceum czerwona. Takiego samego koloru wąziutki lampas przebiegał na boku nogawek spodni od pasa do buta. Obowiązywała czapka z daszkiem, też granatowa. Na rękawie marynarki i płaszcza tarcza odpowiedniego koloru i numeru (nasz 595). Inny ubiór był nie do pomyślenia. Nosiło się w odpowiednie dni mundur przysposobienia wojskowego w kolorze munduru wojskowego, ale drelichowy, z bluzą wkładaną przez głowę. Na rękawach granatowe mankiety ze złotym paskiem (dwa paski - starszy junak). No i oczywiście pas główny („żołnierz bez pasa nie istnieje"). Niektórzy nosili czasem mundury harcerskie. Przeciwko umundurowaniu szkolnemu nie protestowaliśmy, bo nie mogliśmy. Względy materialne grały tu także dużą rolę; mundury były znacznie tańsze od ubrań męskich. No i nie ma co ukrywać - czerwone wypustki na mundurach imponowały i nam, i społeczeństwu. Był to bowiem pierwszy rok istnienia liceów w kraju. Tylko czapki nie miały wielkiego uznania, wielu nie nosiło ich wcale, względnie schowane w kieszeni lub teczce. Wielu nie lubiło też tarcz i nosiło je np. ze szpilkami, aby móc przypiąć w razie „niebezpieczeństwa". Choć niektórzy byli w rozterce: tarcza to „przypisanie" do szkoły, ale tarcza czerwona - to liceum a więc elita szkolna, dążąca do dużej matury, a maturzystów było wtedy w Polsce procentowo mniej niż dziś magistrów. Może to stąd właśnie zrodzi! się pomysł obrzędu przy maturach licealnych. Gdy świeżo upieczeni absolwenci po ogłoszeniu im wyniku egzaminu opuszczali salę egzaminacyjną, oczekujący na korytarzu koledzy natychmiast odpruwali im tarcze z rękawów.
Chętnie (choć rzadko) noszonym strojem był jakby galowy mundur przysposobienia wojskowego. Szkolne spodnie, bluza ze złotymi paskami (tarcza na bluzie nie obowiązywała), szeroki pas wojskowy, czapka oraz „koniecznie" skórzane rękawiczki i wyczyszczone do najwyższego połysku czarne buty. Rzeczywiście wyglądało się wtedy elegancko. Wszystkim znajomym kłaniało się salutowaniem według wymogów regulaminu wojskowego. Profesorom i oficerom, a pozaregulaminowo także miłym dziewczętom przybijało się krokami paradnego marszu.
Istnienia dziewcząt regulamin męskich szkół średnich prawie nie uznawał, a regulamin szkół żeńskich zupełnie nie widział chłopców. Oba regulaminy wyznaczały godzinę wieczorną, do której można było poruszać się ulicami bez opieki osób dorosłych. Zimą była to 20°°, latem 21 . Regulamin regulaminem, a życie życiem; tym bardziej, że niektóre przepisy i zalecenia były nierealne czy wręcz nielogiczne. Np. zachęcano nas, uczniów liceum humanistycznego, do uczęszczania do teatru, który często grał sztuki ze szkolnego spisu lektur. Ale przedstawienia teatralne kończyły się około 22:00. Kiedyś w drugiej licealnej byłem na spektaklu wraz z najbliższym kolegą, Staszkiem Sękowskim. W teatrze spotkaliśmy uczennice tzw. Rządówki Irenę Kubicką i Krystynę Drwięgę, częste nasze partnerki na kortach tenisowych. Byliśmy sąsiadami, gdyż nasi rodzice mieszkali w pobliskich domach i znali się dobrze, a ojcowie byli urzędnikami w Dyrekcji Kolejowej. Przedstawienie skończyło się tuż przed 22°°. Wypadało nam - według regulaminu - wracać do domu oddzielnie, a godzina była i według tego regulaminu nieprzyzwoita. Wracaliśmy, oczywiście, razem. Na ulicy 3 Maja, centralnej w mieście, natknęliśmy się na narożniku na prof. Kajetana Isakiewicza, naszego łacinnika. Z tego spotkania pozostała mi w pamięci przerażona mina Staszka, zrywającego czapkę z głowy oraz elegancki ukłon Profesora, który nadszedłszy chyba z boku pierwszy rozpoczął wymianę ukłonów. Następnego dnia szliśmy na lekcję łaciny z wielkim strachem. Ale nasz „Kajo" okazał się jak zwykle na poziomie. Wiadomo - arbiter elegantiarum.
Był też jeszcze jeden nieoficjalny, ale charakterystyczny obyczaj związany z maturą. W szkołach średnich profesorowie mówili do uczniów przez „ty". Zwyczaj dotyczył pierwszego spotkania profesora z byłym uczniem po maturze. Profesor zaczynał mówić przez pan. Absolwent mógł zaprotestować i prosić o stosowanie dawnej formy; było to wyrazem uznania, życzliwości czy wdzięczności dla profesora. Ale mógł też milcząco przyjąć nową formę, co oznaczało, że utrzymuje tylko stosunki oficjalne. Jedno i drugie było jakby oceną profesora przez ucznia, o czym profesorowie wiedzieli. Podobno zwyczaj ten na tamtym terenie pochodził jeszcze z czasów zaboru austriackiego. Wspominał mi o tym mój ojciec.