Nauczyciele II Gimnazjum i Liceum Klasycznego im. Józefa Piłsudskiego w Stanisławowie mieli z jednym wyjątkiem (prof. Schmalenberg) wspólną cechę zapewne nie w pełni dostrzeganą przez nas - ówczesnych uczniów. Uświadomiliśmy to sobie znacznie później, już jako zupełnie dorośli ludzie. Ta wspólna cecha to solidność wykonywania obowiązków i swoista ofiarność w pracy z uczniami.
Nas nie tylko uczono, ale również, a może przede wszystkim, wychowywano na dobrych obywateli kraju, bez reszty oddanych Polsce. A że robiono to dobrze i skutecznie, świadczą o tym losy pokolenia Kolumbów, do którego i my, ówcześni gimnazjaliści i licealiści, należeliśmy. Wychowywano nas również na porządnych ludzi, dla których wybór między dobrem a złem, czarnym i białym miał nie stanowić problemu. Wychowywano nas przede wszystkim osobistym przykładem: wierność ideałom, prawdomówność, odwaga cywilna, obsesyjna punktualność, wysoko niesiony honor nauczyciela, szacunek dla drugich, w tym również dla uczniów, co nie przeszkadzało w stawianiu wysokich wymagań. Walczono z łatwizną. Zarobienie dobrej oceny z przedmiotu wymagało całorocznej solidnej i systematycznej pracy. Oceny bardzo dobre otrzymywali tylko nieliczni, bardzo pracowici uczniowie, wyróżniający się przy tym intelektem i wiedzą.
Stosunek naszych nauczycieli do swoich obowiązków przejawił się wyraźnie w jesieni 1939 roku. Byliśmy faktycznie klasą drugą licealną, a oficjalnie klasą maturalną radzieckiej szkoły średniej. Nie wiem jak nasi
profesorowie to załatwili, ale zdawaliśmy egzamin maturalny w języku polskim i przed naszą komisją. Efektem egzaminu było dwujęzyczne - w języku polskim i ukraińskim - świadectwo ukończenia szkoły średniej, respektowane również w Polsce po 1945 r. Piszę o tym dlatego, że takie zakończenie szkoły średniej było dość rzadkim wydarzeniem tego okresu na Zachodniej Ukrainie. Jeszcze jedna informacja: klasa maturalna była według radzieckich zwyczajów koedukacyjna po przydzieleniu do niej dwóch koleżanek: Danusi Tarnawskiej i Janki Felczyńskiej, później naszej koleżanki na studiach medycznych w Polsce.
Wspomniałem uprzednio zdecydowanie ujemnie prof. Schmalenberga. Wymaga to pewnego wyjaśnienia. Nauczyciel języka niemieckiego, rodowity Niemiec nie krył swej pogardy dla Polaków. Uczył bardzo skutecznie, pomagając sobie wydatnie pruskimi metodami wychowawczymi tzn. terrorem i biciem. Przez jakiś czas - a uczył mnie cztery lata gimnazjalne - był moim wrogiem nr 1. Początkowo nie było lekcji, żebym nie oberwał. Uczyłem się niemieckiego jak wariat, ale na widok Schmalenberga stawałem się niemową. Do klasy II i do klasy III przechodziłem zjedna oceną niedostateczną, właśnie z niemieckiego. Na początku klasy III, po wakacyjnych przemyśleniach, zebrałem się w sobie i efekt był natychmiastowy.
Schmalenberg miał zwyczaj robić powtórki z poprzedniego roku na pierwszych lekcjach. Oczywiście byłem pytany. Po moim expose, podczas którego miał coraz bardziej okrągłe oczy i, o dziwo, nic ryczał na mnie, ani mnie nie bił, usłyszałem po ukraińsku (mówił chętniej po ukraińsku niż po polsku): „dywy si, dywy, ałe zmudrił". Schmalenberg - jak się rzekło -najczęściej bił laską, którą się podpierał, po nogach lub szarpał za baczki, co ogromnie bolało.
Został rozszyfrowany do końca dopiero po wejściu Niemców do Stanisławowa. „Nasz" Pan Profesor paradował po mieście w brązowym mundurze SA ze swastyką na rękawie. W Polsce był rezydentem wywiadu niemieckiego. Wyjechał do Reichu po 1941 r.
Uczył jednak efektywnie… Kiedy w 1941 r. starałem się o pracę w Warsztatach Kolejowych, szef biura personalnego podejrzewał mnie, że mam niemieckie pochodzenie, ponoć tak świetnie mówiłem po niemiecku.
Schmalenberg to w naszej szkole niechlubny wyjątek. Tych prawdziwych nauczycieli, i to tylko niektórych przedstawiłem na dalszych stronach w krótkich wspomnieniach. Wspomnę jeszcze nauczycieli zajęć praktycznych Władysława Łuczyńskiego i Antoniego Karsznię (zginęli w Pawełczu), którym zawdzięczam, że dziś swobodnie wykonuję wcale nie prymitywne prace w drewnie, metalu, szkle. Wkrótce po wojnie spotkałem prof. Włodzimierza Procyka. Uczył fizyki, zresztą dość nieefektywnie, ale był lubiany, bo kochał młodzież i nikomu nie wadził. Spotkaliśmy się w Poznaniu na ulicy Dąbrowskiego. Profesor uczył wtedy w Liceum w Rogoźnie Wielkopolskim. Obydwaj byliśmy bardzo wzruszeni i przegadaliśmy chyba ze dwie godziny na ulicy, bo ani jego ani, tym bardziej, mnie nie stać było wtedy na szklankę herbaty w kawiarni. W rozmowie obaj z rozrzewnieniem wspominaliśmy stanisławowską „Drugą Budę".
Prof. Maksymilian Chudio
Był opiekunem naszej klasy od pierwszej gimnazjalnej do pierwszej licealnej włącznie. Pewnie dlatego, między innymi, traktowaliśmy tego znakomitego wychowawcę niemal jak ojca całej naszej społeczności uczniowskiej. Budził najgłębszy szacunek, ale nigdy strach. Nigdy też nie pozwalaliśmy sobie pod adresem Profesora na jakiekolwiek głupie figle lub słowa krytyki.
Profesor Chudio, zarówno w zakresie historii jak i geografii, realizował programy nauczania obu tych przedmiotów o kilka lat wyprzedzające oficjalne programy, wprowadzane przez Ministerstwo Oświecenia w drugiej połowie lat 30-tych. Np. w 1937 roku wprowadzono nowy system nauczania historii powszechnej, oparty nie na chronologii, lecz na systemie problemowym (np.: „Historia wojskowości w Europie w wieku XVII i XVIII", „Stosunki społeczno-ekonomiczne w Europie w XVII w." czy „Historia odkryć geograficznych i ich następstwa"). Otóż, ten system nauczania prof. Chudio przemycał już od klasy I gimnazjalnej. Byl to system niewątpliwie trudniejszy od dotychczasowego, ale o dziwo, przez uczniów chętniej widziany.
Prof. Chudio narzucił nam już na początku II klasy gimnazjalnej pewien system samokształcenia. Mianowicie, na początku każdego roku szkolnego przedstawiał nam listę problemów „naukowych". Chętni do udziału w tej imprezie, na zasadzie całkowitej dobrowolności, byli obowiązani wybrać sobie jeden z problemów, opracować go w miarę szczegółowo, w oparciu o literaturę dostępną tylko w dużych bibliotekach. Opracowanie o objętości 20-30 stron formatu A-4 przedstawiało się do oceny Profesora, po czym, na jednej lekcji trzeba było przedstawić je całej klasie w formie skróconej do 15-minutowcgo referatu.
Wówczas nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co znaczyło to dla naszego rozwoju intelektualnego. Napisanie referatu wymagało spędzenia czasem
kilkudziesięciu godzin na szperaniu w księgozbiorach Biblioteki Miejskiej. Uczyliśmy się odróżniania informacji ważnych od nieistotnych. Uczyliśmy się formułowania myśli. Dopiero później zdaliśmy sobie sprawę z tego, że prof. Chudio tworzył tym sposobem podstawy pod przyszłą pracę swoich wychowanków.
Oceniając ex post działalność dydaktyczną prof. Chudio, nie sposób pozbyć się wrażenia, iż Profesor rozumiał, że niewolnicze trzymanie się ministerialnych programów nauczania nie wychodzi młodzieży na dobre. Rozwój intelektualny, budzenie niepokoju poznawczego, kształtowanie nawyków ułatwiających pogłębianie wiedzy, uczenie metodyki pracy umysłowej to nieodzowne warunki rozwoju intelektualnego młodzieży. Prof. Chudio doskonale to rozumiał i z powodzeniem realizował. Chwała naszym ówczesnym nauczycielom.
Profesor Maksymilian Chudio został zamordowany wraz z innymi nauczycielami pod Pawełczem.
Prof. Ludwik Górawski
Nauczyciel wychowania fizycznego, jedyny w gronie naszych pedagogów bez studiów wyższych. Wychowanie fizyczne w II Gimnazjum już w latach 30-tych było na ówczesne czasy bardzo nowoczesne. Prof. Górawski realizował bardzo postępowy program zajęć. Śp. dr Karol Hofman, prowadzący już przed wojną gimnastykę w Polskim Radio, opowiadał mi, że słyszał przed wojną, iż w Stanisławowie, w jednym z gimnazjów prowadzono wychowanie fizyczne według nowatorskich wzorów profesora Piaseckiego i w sposób jaki obecnie (tj. w latach 50- i 60-tych) praktykuje się w nowoczesnych uczelniach wychowania fizycznego. Po skonfrontowaniu pewnych faktów, okazało się, że chodziło o II Gimnazjum, a więc o prof. Górawskiego.
Profesor Górawski miał w swojej pieczy nie tylko salę gimnastyczną, ale również duże boisko szkolne, malowniczo usytuowane wewnątrz wysokich na około 7 m wałów stanowiących część zabudowań obronnych, pamiętających czasy Rewery Potockiego. Boisko było duże, miało wydzielone miejsca do zajęć z lekkiej atletyki oraz gier w piłkę ręczną. Latem, a przy dobrej pogodzie również w zimie, cała brać uczniowska była obowiązana przerwy spędzać na boisku. Czuwał nad tym prof. Górawski. Byl czujnym opiekunem, ingerującym zawsze ilekroć dochodziło do sytuacji konfliktowych, grożących wybuchem. Pewnie dlatego na boisku szkolnym nigdy nie było dyżurnego nauczyciela; wiadomo było, że prof. Górawski zawsze jest na miejscu. Profesor prawdopodobnie źle się czuł w sali konferencyjnej, wśród swoich utytułowanych kolegów, wolał towarzystwo uczniów, zwłaszcza starszych. Spośród uczniów szczególną przyjaźnią darzył kilku swoich wychowanków, którzy zajmowali czołowe pozycje w sporcie młodzieżowym (np. Julka Olszewskiego - doskonałego skoczka w dal, dyskobola i oszczepnika).
Prof. Górawski bardzo lubił młodzież. Był bardzo wymagający jako arbiter podczas zawodów. Zawsze podkreślał, że lepiej uczciwie przegrać, niż postępując nieuczciwie sięgać po laury. Wiadomo nam było, że podczas rad pedagogicznych zawsze stawał w obronie uczniów, nigdy zresztą przez zainteresowanych o to nie proszony.
Dwa razy w roku prof. Górawski organizował całodniowe wycieczki-ćwiczenia, połączone z kilkunastokilometrowym marszem na azymut, z zajęciami kartograficznymi. Ćwiczenia kończyły się ogniskiem z pieczeniem ziemniaków i kiełbasy. Mimo, iż były to zajęcia nieobowiązkowe, zawsze było kilkudziesięciu chętnych. Profesor interesująco opowiadał, a poza tym uczył tego, czego nie uczono ani w harcerstwie ani na zajęciach przysposobienia wojskowego.
Prof. Józef Majgier
Młody, kilka lat po studiach we Lwowie. Zawsze elegancko ubrany. Bardzo wymagający. Wspaniały wykładowca, zakochany w literaturze pozytywistycznej. Mimo młodego wieku - wzbudzał szacunek i sympatię, która, w miarę naszego dorastania, przekształcała się w pełną zaufania przyjaźń.
Po zajęciu Stanisławowa przez armię sowiecką szybko uświadomiliśmy sobie, że mamy do czynienia z wrogiem, który uderzy przede wszystkim w korzenie narodowej tradycji. Już w jesieni 1939 roku prosowieckie władze szkolne nakazały zamknięcie bibliotek gimnazjalnych. Prof. Majgier, sprawujący od lat pieczę nad biblioteką w naszym gimnazjum (ok. 2500 tomów), polecił mi (byłem od 1936 r. bibliotekarzem) potajemne usunięcie najcenniejszych pozycji polskiej literatury. Na szczęście sowieckie władze gimnazjum nie wiedziały, że oprócz kluczy do biblioteki, znajdujących się w dyrekcji są jeszcze dwa komplety: jeden u prof. Majgiera, drugi u mnie. Dzięki temu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, udało mi się zabezpieczyć ponad 120 tomów polskiej literatury narodowej i wydawnictw Ossolineum. Rozdzieliliśmy je między zaufanych kolegów. W naszej naiwności sądziliśmy, że po wojnie książki te powrócą na swoje miejsce w gimnazjum. Los sprawił, że te zabezpieczone książki były jedynymi, które ocalały przed sowieckim barbarzyństwem. Już pod koniec 1939 roku pewnego dnia wszystkie książki z gimnazjalnej biblioteki załadowano na samochody i wywieziono, prawdopodobnie na makulaturę. Do dnia dzisiejszego jest w moim posiadaniu
ok. 20 tomów polskiej literatury, z okrągłą pieczątką: „Biblioteka uczniowska II Gimnazjum im. J. Piłsudskiego w Stanisławowie".
Nasz kontakt z prof. Majgierem nie ustał po maturze. Wprost przeciwnie, więzy przyjaźni zacieśniły się. Grupa 6-7 chłopców z naszej (najstarszej) klasy często odwiedzała Profesora w jego skromnym mieszkaniu. Szukaliśmy rady i odpowiedzi na pytanie co robić. Był to okres nasilonych eksportacji polskiej ludności na Wschód. O dziwo, nie my młodzi, lecz nasz Profesor był pełen optymizmu. Załamał się, zresztą tak samo jak my, dopiero po wybuchu wojny francusko-niemieckiej i upadku Francji. Nigdy nie zapomnę chwil spędzonych w domu Profesora przy odbiorniku radiowym.
Prof. Majgier czuwał nad nami nie tylko podczas roku szkolnego, ale również w czasie wakacji. Przez szereg lat prowadził dla uczniów naszego gimnazjum kolonie letnie. Miałem szczęście być takim „kolonistą" w roku 1936 i 1937 w Rosólnej k. Sołotwiny. W tym czasie wprowadzano nowe, dość rewolucyjne, zasady pisowni. Profesor, wykorzystując wyjątkowo dżdżyste lato 1936 zorganizował nam lekcje nowej pisowni. Godzina dziennie, z zadaniami „domowymi" i „klasówkami". Początkowo nam się to nie podobało (podczas wakacji?), ale Profesor przekonał nas, że nam się to stokrotnie opłaci w czasie roku szkolnego, przy czym zapewniał, że widzi w nas pomocników w nauczaniu kolegów zasad nowej pisowni. I to się sprawdziło. Podczas kolonii Profesor uważał się za jednego z nas. Grywał z nami w piłkę nożną, raz nawet został przez kolegę sfaulowany. Grywał z nami w szachy, najchętniej z mocniejszymi od siebie (byli tacy wśród nas), wędrował z nami po górach, a nocami łowił z nami raki. Nic dziwnego, że traktowaliśmy Go i kochali jak starszego brata. Ale po powrocie z wakacji nikomu nie przyszło do głowy spoufalanie się z Profesorem, lak jak On nie myślał o ulgowym traktowaniu niedawnych kompanów od beztroskich swawoli, czego przykładem jest następujące wspomnienie.
W III gimnazjalnej profesorowi pomagała absolwentka lwowskiej polonistyki, która została skierowana do naszego gimnazjum na dwuletnią (bezpłatną!) praktykę nauczycielską. Kierownikiem praktyki był oczywiście prof. Majgier. Wyglądało to tak, że praktykantka prowadziła lekcje, podczas gdy Profesor siedział przy katedrze. Zwykle coś pisał na kartce, notował też uwagi na temat sposobu prowadzenia lekcji przez praktykantkę. O ile Profesor budził nie kwestionowany respekt, to trochę zastraszona praktykantka, niewiele od nas starsza, była traktowana przez nas z przymrużeniem oka.
Była ostatnia lekcja języka polskiego w przeddzień rozdania półrocznych świadectw. Oczywiście świadectwa były już napisane i pewnie to wywołało poczucie bezkarności i spowodowało zbyt swobodne zachowanie się klasy. Praktykantka była bezsilna, Profesor coraz bardziej poirytowany. W pewnym momencie, profesor przeprosił praktykantkę, przerwał lekcję i z dziennikiem lekcyjnym w ręce wzywał po kolei wszystkich uczniów, zadając każdemu to samo pytanie: „powtórz ostatnie zdanie Pani profesor". Aż piętnastu uczniów nie potrafiło powtórzyć. Werdykt Profesora brzmiał: cała piętnastka otrzymuje jako pierwszą ocenę w drugim półroczu - stopień niedostateczny. Sądziliśmy, że Profesor blefuje i w ciągu dwóch tygodni wakacji zimowych o sprawie zapomni. Przeliczyliśmy się. W dzienniku, pod datą pierwszej lekcji języka polskiego w drugim półroczu, znalazło się 15 ocen niedostatecznych, które to oceny rzutowały oczywiście na średnią ocen w drugim półroczu.
Prof. Majgier zginął wraz z innymi nauczycielami w tragicznej akcji pod Pawelczem.
Prof. Alojzy Rotter
O tym znakomitym pedagogu mawiano, że gdyby zechciał nawet nogę stołową nauczyłby matematyki. Oczywiście żartobliwa przesada, nie mniej, kiedy zajął się naszą edukacją matematyczną w IV klasie gimnazjalnej, w ciągu roku potrafił nie tylko uzupełnić nieprawdopodobne wręcz braki w naszej wiedzy matematycznej, ale również zrealizować cały program przewidziany dla IV klasy. Uczył nas matematyki również w I klasie liceum klasycznego oraz w 10 klasie sowieckiej szkoły średniej. Mimo, że przedmiot w liceum klasycznym miał znaczenie drugorzędne (2 godziny tygodniowo) zdołał nam dać dobre podstawy matematyki wyższej, co sprawdziło się w toku studiów uniwersyteckich.
Prof. Rotter zwracał się nawet do uczniów klas pierwszych per pan. Początkowo wietrzyliśmy w tym jakiś podstęp. Rychło jednak przekonaliśmy się, że Profesor zwracając się do nas w ten sposób, traktuje nas jak poważnych partnerów.
Profesor nigdy nie podnosił głosu, ale jego oceny były miażdżące, przy tym sypał stopniami niedostatecznymi. Miał zaletę, którą bardzo ceniliśmy. Poważniejsze sprawy między Nim i uczniem nigdy nie dochodziły do osób trzecich, np. do opiekuna klasy lub Rady Pedagogicznej. Były załatwiane na najniższym szczeblu. Zapewne dlatego przewinienia natur)' wychowawczej znajdowały często odbicie w ocenie z przedmiotu.
Oto przykład. Zbieg ulic Kazimierzowskiej i Belwederskiej w Stanisławowie oraz okoliczne uliczki cieszyły się w mieście nic najlepszą sławą. Tam było najwięcej domów uznawanych za nieprzyzwoite, a po ulicach snuły się córy Koryntu. Okolica ta była nawiedzana również przez uczniów starszych klas. Oczywiście było to tylko pozerstwo, bez dalej idących następstw. Tym niemniej, władze oświatowe uważały za stosowne wprowadzenie w tej okolicy w godzinach popołudniowych i wieczornych nadzoru, pełnionego przez starszych profesorów stanisławowskich szkół średnich. Trzeba pamiętać, że uczniów szkół średnich i liceum wyróżniały tarcze na rękawach marynarek z numerem szkoły. 1 tam, na ul. Kazimierzowskiej miało miejsce spotkanie profesora Rottera z jednym z kolegów z naszej klasy, spotkanie, którego epilog rozegrał się podczas najbliższej lekcji matematyki. Oczywiście, kolega mijając Profesora ukłonił się, Profesor odkłonił się i wydawało się, że spotkanie nie będzie miało żadnych następstw. Tymczasem, na najbliższej lekcji matematyki kolega został wezwany do tablicy celem rozwiązania zadania, nawiązującego do poprzedniej lekcji matematyki. Nie udało mu się zadania rozwiązać. Profesor Rotter ogłaszając werdykt, oczywiście niekorzystny dla ucznia, wygłosił następujący komentarz: „Rozumiem dlaczego Pan nie poradził sobie z tym problemem. Nie miał Pan czasu, bo zamiast przećwiczyć to co mówiłem ostatnio spacerował Pan po Kazimierzowskiej". Na tym sprawa zakończyła się.
Profesor Rotter, wbrew pozorom, był do nas przywiązany. Nie mogę nie wspomnieć bardzo osobistego wydarzenia. Była wiosna 1940 roku. Czas trzeciej masowej deportacji Polaków na Wschód. Byliśmy już nie w liceum, lecz w maturalnej klasie sowieckiej 10-tej szkoły średniej. Jest lekcja matematyki prowadzona przez prof. Rottera. Woźny szkolny wywołuje mnie z lekcji; przyszedł mój brat, ponieważ w domu stało się coś złego. Okazało się, że ze wszystkich domów przy ulicy gdzie mieszkałem, sowieci wywożą ludzi, w związku z czym, Rodzice żądają mego powrotu do domu. Wróciłem do klasy i powiedziałem Profesorowi co się dzieje prosząc o zwolnienie. Profesor długo patrzył na mnie w milczeniu, po czym powiedział zdławionym głosem: „Niech Pana Bóg ma w swojej opiece. Do widzenia". Po policzkach Profesora spływały łzy.
Roman Harajda ur. w 1928 roku w Brzuchowicach koło Lwowa. Zmarł w 1996 r. w Kielcach. Pochowany w Warszawie–Falenicy.