Chodziłem do tzw. ćwiczeniówki czyli Szkoły Ćwiczeń przy Państwowym Męskim Liceum Pedagogicznym. Mieściło się ono wraz z ćwiczeniówką w budynku przy placu Trynitarskim po północno-wschodniej jego stronie. Do szkoły szedłem z ulicy Króla Jana III kilkadziesiąt kroków w lewo, do ulicy Słowackiego. Jej lewa część dochodziła do ulicy Pańskiej, którą dalej można było dojść do dworca PKP. Na rogu Pańskiej i Słowackiego był tzw. Konsum Kolejowy, gdzie kupowało się towary spożywcze. Prawa część ulicy Słowackiego była bardzo ładna, wysadzana po obu stronach drzewami, zabudowana pojedynczymi willami, oczywiście nie nowoczesnymi, tylko mówiąc językiem naukowym eklektycznymi; były tam różne ganki, kolumny, łamane dachy, mansardy itp.
Przedłużeniem Słowackiego była ulica Kołłątaja, która doprowadzała do resztek dawnych wałów obronnych. Tu skręcało się w lewo i już był plac, na którym stało Liceum Pedagogiczne. Po lewej jego stronie był dawny pałac Potockich. Wtedy mieścił się w nim szpital wojskowy. Był to budynek chyba późnobarokowy albo klasycystyczny (pamiętam to bardzo ogólnie), architektonicznie bardzo spokojny, o symetrii osiowej, z bocznymi skrzydłami parterowymi, ustawionymi prostopadle do głównej części, która była piętrowa. Między pałacem a Liceum była nieduża ulica prowadząca do ul. 3 Maja.
Liceum Pedagogiczne zajmowało podłużny budynek jednopiętrowy. Musiał być stary, gdyż wchodziło się do szkoły przez potężną bramę o sklepieniu półeliptycznym; takie same łuki były na korytarzu budynku. Ćwiczeniówką mieściła się na parterze i miała tylko pojedyncze klasy (nie było dublowania). Liceum mieściło się na I piętrze, dla nas niedostępnym. Pamiętam, że na parterze w płytkiej niszy, o zakończeniu też łukowym wisiał dzwon używany do sygnalizowania przerw. Dzwon był wcale pokaźny, ok. 40 cm wysokości i wisiał na ruchomej poprzeczce (tak jak na dzwonnicy). Woźny zwany był tercjanem i, jak pamiętam, był to zupełnie młody człowiek (nawet ja wtedy tak sądziłem) ubrany w mundur kroju wojskowego z czapką w kolorze wojsk lotniczych, co nam bardzo imponowało.
Dyrektorem Liceum oraz zwierzchnikiem Szkoły Ćwiczeń był prof. Władysław Drabik. Pamiętam go dobrze, bo w 1940/41 r. w radzieckiej szkole uczył mnie polskiego; musiał być zatem polonistą. Zginął w akcji eksterminacyjnej polskich nauczycieli.
Kierownikiem Ćwiczeniówki był nauczyciel (nazwiska nie pamiętam) człowiek szczupły i drobny. Chodził w ciemnym garniturze i sztywnym kołnierzyku i coraz to poruszał szyją i głową tak, jakby go kołnierzyk uwierał. Mówił nieprawdopodobnie lwowskim akcentem i stale wtrącał słówko „ta".
Chodziłem do Ćwiczeniówki dwa lata (1937/38 i 1938/39) - do klasy czwartej i piątej. W klasie czwartej wychowawcą był p. Komanowski. Uczył mnie później geografii w 1944/45 r. (przed wyjazdem do Polski). Był Ukraińcem i dlatego przeżył. Nazywany był już wtedy „sebto kalesony" (po ukraińsku) a to dlatego, że tłumacząc nam jakąś ukraińską czytankę powiedział „kolenia cebto uniwersytety". Słówko sebto miał często w użyciu. Uczył jak z tego widać ukraińskiego i chyba polskiego. W piątej klasie był moim wychowawcą Władysław Rzeczyca, zupełnie młody człowiek, który wtedy właśnie zaczął pracować w tej szkole. Uczył na pewno polskiego i matematyki.
Geografii uczył p. Szafrański. Był surowy i baliśmy się go. Na początku września 1939 był wychowawcą klasy jeszcze w systemie polskim (przed radziecką reformą szkół). Gdy został aresztowany, poszliśmy całą klasą wstawić się za nim do prokuratora czy też „prodsiedatiela rejkomu". Nic wiem czy mu to pomogło, czy zaszkodziło. P Szafrański został zwolniony z więzienia w 1940 r.
Religii uczył w czwartej klasie ks. Janik. Nieduży, szczupły i łysiejący, chyba już niemłody. Był bardzo dobry i cieszył się naszą dużą sympatią. W czasie lekcji opowiadał nam różne historyjki, oczywiście z właściwym morałem. Po roku ks. Janik poszedł na probostwo i przyszedł inny ksiądz. Nazwiska nie pamiętam, ale był w przeciwieństwie do swego poprzednika wysoki, tęgi i ostrzyżony na jeża. Był w obyciu sztywny i nigdy nie ruszał się z katedry. Gdy nadchodził czas modlitwy (przed i po lekcji) wstawał i mówił „Oremus". Bardzo się to nam podobało i powtarzaliśmy chórem za nim „Oremus".
Tutaj mała ciekawostka. W sobotę po lekcjach ks. katecheta wygłaszał w szkole coś w rodzaju kazania dla ćwiczeniówki i liceum. Nazywało się to ezorta. W niedzielę natomiast szło się najpierw do szkoły i stamtąd parami do Kolegiaty na mszę. Kazania w kościele już nic było.
Uczniowie Liceum Pedagogicznego nosili mundury i płaszcze z zielonymi wypustkami. My, to znaczy ćwiczeniówka, mogliśmy też nosić płaszcze i czapki z zielonymi wypustkami, co było wyróżnieniem, ale ubrania już zwyczajne, jakie kto chciał. Do licealistów zwracaliśmy się przez „pan", a to między innymi dlatego, że „panowie" często gęsto przychodzili na lekcje jako hospitanci i siadali w tylnych ławkach. Czasem któryś z „panów" prowadził lekcję, a wtedy w tylnych ławkach zasiadała cała komisja nauczycieli z dyr. Drabikiem.
Budynek szkolny był załamany pod kątem prostym. W tym załamaniu była druga brama zamknięta na głucho, a obok niej ubikacje. Po wewnętrznej stronic szkoły było podwórze - czy szumnie powiedziawszy -boisko i dziedziniec szkolny. Obszar był mały i o normalnym boisku nie było mowy. Pamiętam, że była tam skocznia w dal z piaskiem, wykorzystywanym czasem w naszych zabawach w czasie przerwy. Dziedziniec z. drugiej strony otoczony był płotem drewnianym, gęstym, bez szpar. Za płotem było podwórze piętrowych domów mieszkalnych. Tyły tych domów miały od podwórza długie balkony, z których wchodziło się do mieszkań na piętrach. Pewnego dnia nasza społeczność klasowa weszła w konflikt ze starym Żydem, z brodą i pejsami, który pojawił się na balkonie i miał do nas pretensje. Musiał być w czasie przerwy niezły hałas. P. Rzeczyca starał się konflikt załagodzić.
Na tym samym dziedzińcu licealiści grali w koszykówkę. Wydawało mi się nieco dziwne, że tacy dorośli ludzie przerzucają między sobą piłkę, przeszkadzając w tym jeden drugiemu. Zasad gry nie znałem, tylko dowiedziałem się ze zdziwieniem, że jeden „gol" liczy się za dwa punkty. Do dzisiaj nie znam dokładnie zasad koszykówki.
Ławki w salach klasowych były solidne, drewniane, z pulpitami na stale. Były trzyosobowe i każda miała chyba jedną albo dwie dziury w pulpicie na kałamarz. Kałamarze były oczywiście szkolne i włożone na stałe do ławek. Atrament też był szkolny i tercjan od czasu do czasu uzupełniał jego ilość z dużej butli. Kałamarze były szklane i tylko ich kryza wystawała ponad ławki. Ławek było tylko dwa i to niedługie rzędy, stąd wniosek, że klasa nie była liczna. Dziś pamiętam wiele twarzy moich kolegów, ale nazwisk tylko kilka.
W czwartej klasie siedziałem w pierwszej ławce z Mirosławem Cieciemirskim, synem chyba oficera oraz z Żyromskim, bodaj Zygmuntem, z którym chodziłem także do radzieckiej szkoły w 1944/45. Dobrze znanym kolegą był Zbigniew Dąbrowski. Ojciec jego, podobnie jak mój, pracował w Dyrekcji PKP, a mieszkaliśmy blisko siebie. Dąbrowscy po wojnie mieszkali w Dęblinie, a Zbyszek uczył rosyjskiego w szkole. Pamiętam również kolegę o nazwisku Tomanek, którego ojciec był lekarzem kolejowym. Zapamiętałem również ucznia - Żyda o nazwisku Jerzy Silborbach. Był to zapalony filatelista, który już w tym wieku interesował się znaczkami dość poważnie. Wtajemniczał mnie w arkana tej sztuki. W klasie był tylko jeszcze jeden Żyd Olbaum, chodziłem z nim do radzieckiej szkoły w 1939/40. Był też w ćwiczeniówce kolega Bolesław Nawarecki, który jest dziś lekarzem i mieszka w Warszawie-Falenicy.
Za tzw. pierwszych Sowietów uczyło mnie bardzo wielu nauczycieli i byli to przeważnie profesorowie gimnazjalni. Między innymi: Kazimierz Waligóra (matematyk), Franciszek Jun (dyrektor I Gimnazjum), Bolesław Sokołowski (polonista), Maksymilian Freszel (germanista). Z wyjątkiem B. Sokołowskiego pozostali zginęli z rąk hitlerowców w 1941 roku.
Tyle zostało ze wspomnień z tamtego Stanisławowa.