Z okazji zbliżającego się 60-lecia powołania do życia Politechnki Wrocławskiej (a także jubileuszu moich urodzin) postanowiłem podzielić się z Czytelnikami "Pryzmatu" kilkoma słowami o moich Nauczycielach, którym w znacznej mierze zawdzięczam, że zajmowałem się w życiu nauką i nauczaniem.
Szkoła w Stanisławowie
Na początek parę słów chciałbym poświęcić pierwszemu etapowi mojej edukacji i nauczycielom I Gimnazjum i Liceum im. Mieczysława Romanowskiego w Stanisławowie. Choć placówka ta miała profil humanistyczny, jednym z głównych przedmiotów była stojąca na wysokim poziomie matematyka. Mój wychowawca prof. Kazimierz Waligóra był wytrawnym matematykiem, energicznym i wymagającym, a ponadto doskonałym psychologiem. Należałem do uczniowskiej trójki samorządu klasowego, więc poznałem go lepiej niż inni koledzy.
Wycisnął na mnie wyraźne piętno i sprawił, że zajmowałem się matematyką nawet ponadprogramowo. Zorganizował samokształcenie mające zaznajamiać uczniów z nowościami życia współczesnego. Służyły temu uczniowskie referaty i dyskusje.
Ważnymi nauczycielami byli dla mnie także wymagający łacinnik prof. Kajetan Isakiewicz i germanista prof. Maksymilian Freszel. Znałem już nieźle język niemiecki, w który wprowadzała mnie moja matka. Gdy już dość dobrze go opanowałem, prof. Freszel powierzył mi opiekę nad szkolną biblioteką niemiecką. Cieszyłem się także bardzo pozytywną opinią prof. Isakiewicza, z poręczenia którego, udzielałem korepetycji głównie młodszym kolegom.
Nie mogę nie wspomnieć o naszych nauczycielach języka polskiego i historii, profesorach Sokołowskim, Aleksandrze Jordanie oraz Ubermanie. Pierwszy z nich, choć bardzo roztargniony, był znakomitym polonistą, który żądał od nas nie tylko dobrego oczytania w obowiązującej literaturze, ale też przychylnym okiem patrzył na próby literackie zdarzające się moim kolegom.
Kiedy myślę o prof. Jordanie, widzę go siedzącego przy katedrze, gdy przepytuje kolejnego nieszczęśnika z najdrobniejszych szczegółów zadanej lektury. Nie można było ograniczyć wiedzy o dziele do podstawowych zagadnień! Dla młodego historyka prof. Ubermana nasza szkoła była chyba pierwszym miejscem pracy. Bardzo wysoki, spokojny, miał w jednym z naszych kolegów godnego przeciwnika, czy może partnera naukowego. Uczeń ten posiadał olbrzymią i bardzo szczegółową wiedzę historyczną, jako że korzystał z bogatej biblioteki swojego ojca, historyka wojskowości. To, że ów kolega praktycznie nigdy nie był sprawdzany ze swoich wiadomości, było dla nas oczywiste. Zawsze zresztą starał się dodać jakieś szczegóły do podawanych przez nauczyciela wiadomości. Prof. Uberman zainicjował utworzenie naszego kółka historycznego, na którym omawiano aktualną sytuację polityczną. Pomocna w tych zajęciach była prasa zagraniczna, którą mieliśmy w klasowej bibliotece.
Spotkanie z chemią
Wybuch wojny w 1939 r. wszystko to zmienił. Sowieci zmienili ustrój szkolny, powstała tzw. dziesięciolatka, w wyniku czego znalazłem się w dziesiątej klasie z ukraińskim językiem wykładowym. Ponieważ w szkole podstawowej (im. Grzegorza Piramowicza) uczyliśmy się tego języka (chyba przez 4 lata), nie miałem z nim żadnych kłopotów. (Natomiast po wojnie musiałem zdać dodatkowo jęz. polski, historię i geografię jako uzupełnienie matury sowieckiej. Odbyło się to we Wrocławiu, w liceum na ul. Parkowej).
Jedyną korzyścią z nauki w dziesięciolatce było wprowadzenie do programu chemii, której w naszym gimnazjum i liceum nie było. Nauczycielem był Ukrainiec (prawdopodobnie pochodzący z Kijowa), który prowadził te zajęcia bardzo dobrze. Chemia nie tylko mnie zainteresowała, powinienem stwierdzić, że mnie porwała! Ponieważ pozostali koledzy odnosili się do niej raczej obojętnie, lekcje chemii odbywały się jakby wyłącznie dla mnie. Żałuję, że nie zachowałem w pamięci nazwiska nauczyciela, który wprowadził mnie w podstawy mojej zawodowej dziedziny.
Na Politechnice Lwowskiej
Po maturze zdecydowałem się na studia na Wydziale Chemicznym Politechniki Lwowskiej. W czasie wakacji 1940 roku intensywnie przygotowywałem się do egzaminu wstępnego, przede wszystkim z chemii (korzystając z podręczników Niekrasowa i Tołłoczki). Zdałem egzamin wstępny i w roku akademickim 1940/41 zostałem studentem Wydziału Chemicznego Politechniki (noszącej wtedy nazwę Politechniczeskij Institut).
Mimo tego miana personel dydaktyczny był przedwojenny. Co więcej, kilka osób przybyło z terenów okupowanych przez Niemców, np. prof. Jan Weyssenhoff. Wykłady i zajęcia odbywały się w języku polskim.
Najważniejszym przedmiotem była chemia nieorganiczna, a wykładał ją profesor Wiktor Jakób. Odznaczał się charakterystyczną pochyloną sylwetką. Szczególnie rzucały się w oczy jego prawie białe włosy. Wykłady były bardzo interesujące, co w połączeniu z laboratorium z tego przedmiotu stanowiło dla nas doskonałą podbudowę dla dalszych studiów. Kierownikiem naszej grupy laboratoryjnej była dr Stanisława Witekowa (później docent, kierująca Zakładem Chemii Ogólnej wchodzącym w skład Katedry Chemii Nieorganicznej Politechniki Łódzkiej), zaś całego Laboratorium Analizy Jakościowej dr Tadeusz Pukas, późniejszy profesor Politechniki Śląskiej.
Najważniejszym (obok chemii) przedmiotem była matematyka, a zawdzięczaliśmy to wykładowcy, docentowi Maksymowiczowi. Zawsze pochylony, wchodząc na salę wyciągał z kieszeni jakiś karteluszek, przez chwilę go oglądał i schowawszy, ruszał do ataku.. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek się pomylił. W czasie bardzo licznych kolokwiów dał się poznać jako niezwykle wymagający nauczyciel i często zaliczał te kolokwia po kilkakrotnej powtórce.
Jedną ze sław profesorskich był prof. Kazimierz Bartel, który wraz z asystentem (magistrem czy doktorem?) Stanisławem Szerszeniem późniejszym profesorem Politechniki Śląskiej prowadził wykłady z geometrii wykreślnej. Był to dla mnie bardzo trudny przedmiot i miałem z tego powodu wiele kłopotów. Niektórych wykładów nie mogę jednak zapomnieć, np. tego, na którym prof. Bartel dla ilustracji zagadnienia przenikania brył (np. przenikania kuli ze stożkiem) trzymał głowę asystenta Szerszenia i tłumaczył, co powinniśmy widzieć w przestrzeni i jak to zobrazować w rysunku.
Jak wiadomo, prof. Bartel zginął w czasie masakry polskich profesorów dokonanej przez Niemców na Wzgórzach Wuleckich w początkach lipca 1941 r.
Jedną ze sław, z jakimi zetknąłem się na pierwszym roku, był także nasz wykładowca fizyki prof. Jan Weyssenhoff z Uniwersytetu Jagiellońskiego (zajmował się teorią relatywistycznej cząstki spinowej). Wtedy miało dla nas raczej znaczenie, że był krewnym pisarza Józefa Weyssenhoffa.
Ten pierwszy rok akademicki na Politechnice Lwowskiej był dla mnie niezwykle ważny i równie udany formalnie, gdyż po zdaniu z bardzo pomyślnym wynikiem dwóch egzaminów miałem praktycznie zapewnione stypendium na dalsze studia. Czekał mnie jeszcze zaplanowany na koniec czerwca ostatni egzamin z tak ważnej dla mnie chemii nieorganicznej. Ale wcześniej, 22 czerwca 1941, rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka.
Znowu wojna
Opuszczałem Lwów w dramatycznych okolicznościach, w grupie kilkunastu osób. Wszyscy zdążaliśmy do Stanisławowa, a ponieważ komunikacja kolejowa nie była jeszcze uruchomiona, pierwszy odcinek do odległego o ok. 80 km Halicza przebyliśmy piechotą, co zajęło nam trzy dni. Moja dobra znajomość języka ukraińskiego była nam wówczas wyjątkowo pomocna.
Los moich niektórych nauczycieli okazał się tragiczny. We Lwowie ponieśli śmierć na Wzgórzach Wuleckich, profesorowie wyższych uczelni. Miejsce to znajduje się niedaleko Domu Studenckiego, w którym mieszkałem podczas studiów. W Stanisławowie wkrótce po moim powrocie ze Lwowa, na początku sierpnia zostali zamordowani nauczyciele szkół średnich, w tym ośmiu z mojego gimnazjum.
Okupację przeżyłem pracując jako laborant w aptece, co pozwoliło mi też nie zapomnieć podstawowej wiedzy chemicznej i zachować umiejętności laboratoryjne. Pracę tę wykonywałem również po powtórnym wkroczeniu wojsk sowieckich. W połowie roku 1945 repatriowałem się na Ziemie Zachodnie, gdzie w Mirsku k. Jeleniej Góry przebywała już moja rodzina.
We Wrocławiu
Gdy została powołana do życia Politechnika Wrocławska (wraz z Uniwersytetem), podjąłem starania, by kontynuować studia. Podstawową trudnością był brak dokumentów potwierdzających mój dorobek studenta.
Udałem się więc do Gliwic, gdzie była już czynna Politechnika z Wydziałem Chemicznym. Szczęśliwym trafem spotkałem tam syna prof. Jakóba, Zbyszka, który był moim kolegą ze studiów. Skierował mnie naprzód do dr Tadeusza Pukasa, który jako opiekun naszego roku na Politechnice Lwowskiej zachował i przywiózł do Gliwic dokumentację naszych postępów w nauce. Otrzymałem więc formalne potwierdzenie moich studiów. Skorzystałem następnie z zaproszenia na obiad do domu Zbyszka. Prof. Jakób przyjął mnie bardzo uprzejmie, od razu poznał i napisał odpowiednie pismo dla Dziekanatu Wydziału Chemicznego Politechniki Wrocławskiej. Tym ważnym dla mnie czynem zaskarbił sobie moją dozgonną wdzięczność.
Rok akademicki 1946/47 rozpocząłem jako student drugiego roku. Czekała mnie jeszcze olbrzymia praca, przede wszystkim z chemii nieorganicznej. Jak wiadomo, sławą wydziałową i najważniejszą osobą na Wydziale Chemicznym był prof. Włodzimierz Trzebiatowski autorytet i w sprawach dydaktycznych i naukowo-organizacyjnych. Słuchałem jego wykładów z chemii fizycznej, a notatki zachowałem do dzisiaj. Był to wykład wyjątkowo jasny i przejrzysty.
Profesor Trzebiatowski decydował także o sprawach laboratorium analizy jakościowej i ilościowej (wchodzących w zakres przedmiotu chemia nieorganiczna). W związku z przedłożonymi zaświadczeniami zadecydował, że (oprócz kilku ćwiczeń wstępnych) powinienem odrobić ćwiczenia z analizy jakościowej, a po ich zaliczeniu ćwiczenia z analizy ilościowej.
Kierownikiem tych pracowni był dr Wiktor Gorzelany. Ten niezwykle surowy i wymagający nauczyciel był bezwzględny w stosunku do studentów lekceważących prawa laboratorium, zwłaszcza gdy chodziło o solidność oznaczeń analitycznych. Studenci, którzy odgadywali wyniki (np. opierając się na wynikach rzutu monety) nie mogli liczyć na taryfę ulgową.
Dla mnie dr Gorzelany był najważniejszą osobą w czasie moich studiów.
Byłem też dumny, gdy jako profesor Politechniki Szczecińskiej zaprosił mnie, już jako docenta, z wykładem na posiedzenie Polskiego Towarzystwa Chemicznego.
W laboratorium przebywałem zwykle do siódmej wieczór, a dzięki intensywnej pracy mogłem wykonać wszystkie obowiązujące analizy jakościowe.
W r. 1947 zaliczyłem wszystkie egzaminy i ćwiczenia i w 1947/48 r. zostałem już bez żadnych zaległości studentem III roku.
Na IV roku (dyplomowym) zgłosiłem się na specjalizację z "Chemii i technologii węgla". Katedrą tą kierował prof. dr Błażej Roga. Był to wybitny specjalista, już wówczas o ustalonej marce światowej, autor kilku pozycji monograficznych. W czasie wykonywania pracy dyplomowej (zajmowałem się procesami ekstrakcji węgla) zostałem zastępcą asystenta, a od 1 stycznia 1949r. formalnym pracownikiem Politechniki Wrocławskiej.
Gdy uzyskałem dyplom, prof. Roga zaproponował mi zajęcie się procesami spalania węgla. Było to zupełnie nowe zadanie, ale profesor umiał mnie skutecznie zachęcić do tych badań. Z tego zakresu ogłosiłem trzyczęściową publikację (około 70 stron).
W roku 1954 przeszedłem do Katedry Chemii Nieorganicznej II, której kierownikiem była prof. dr hab. Bogusława Jeżowska-Trzebiatowska. Ta współpracowniczka prof. W. Jakóba była wielką indywidualnością i osobą o wielkiej fantazji naukowej. Rozwinęła w Polsce badania z zakresu chemii koordynacyjnej na poziomie chemicznym i fizyko-chemicznym. Jestem trzecim lub czwartym z olbrzymiej grupy Jej doktorantów.
Wkrótce po rozpoczęciu pracy w katedrze otrzymałem dwa zadania naukowe: badania widm elektronowych i ich zastosowanie w chemii koordynacyjnej oraz aktualne wówczas badania związków uranylowych. Te ostatnie łączyły się wówczas z planowaną (na rok 1958) Konferencją Pokojowego Wykorzystania Energii Jądrowej (w Genewie).
Powyższe tematy stały się podstawą mojej pracy doktorskiej (przedstawionej w r.1960) i licznych publikacji krajowych i zagranicznych. Co więcej, ukształtowały kierunki moich zainteresowań i dalszych moich publikacji.
Prof. Trzebiatowska rozwinęła wyjątkowo szeroką współpracę z wieloma ośrodkami naukowymi na świecie. Już w pierwszej konferencji na temat chemii związków koordynacyjnych (1962 r.), w której wziąłem udział nie tylko jako autor publikacji, ale i sekretarz, uczestniczyło wielu gości zagranicznych. Później odbyła się w Krakowie i Zakopanem oficjalna Konferencja Międzynarodowa ICCC z tegoż zakresu. Zaowocowało to wkrótce także wyjazdami pracowników na staże zagraniczne oraz na liczne konferencje i sympozja.
W 1968 roku w związku z odejściem prof. Jeżowskiej-Trzebiatowskiej z Katedry Chemii Pierwiastków Rzadkich Wydz. Chemicznego PWr zostałem powołany na jej następcę. Chciałbym podkreślić, że wiele jej zawdzięczam. Jej wpływ na mój rozwój naukowy był znaczący.
Wraz z jej odejściem z Katedry Chemii Pierwiastków Rzadkich zakończył się dla mnie czas nauczycieli.. Teraz sam zacząłem wychowywać kolejne pokolenia chemików.