Ulbrichówka znajdowała się dalej niż na peryferiach Stanisławowa, już poza miastem. Jechało się tam fiakrem, czyli dorożką, ulicą Sapieżyńską do końca, potem przez wiadukt kolejowy, ale nie w lewo na Majzle, tylko zaraz w prawo i drogą wzdłuż torów kolejowych koło rafinerii Habera, przez mostek nad strumykiem mieniącym się zawsze od plam nafty i już widać było piękną, piętrową, secesyjną willę położoną w ogromnym ogrodzie. Od torów kolejowych i hałasu ciągle przetaczanych cystern chronił ją wysoki drzewopłot akacji, a za otoczoną klombami willą znajdował się sad owocowy z alejkami pełnymi krzaków porzeczek i agrestu.
Ulbrichówkę nazywano również Gitarówką, bo inżynier Adam Ulbrich kupił od właściciela zakładów ceramicznych Getera piękny folwark za miastem przy ulicy Chryplińskiej 29. Prawidłowo zatem nazywała się Getarówką, ale z biegiem czasu zamieniono to na swojsko brzmiącą Gitarówkę, aż w końcu zatriumfowała Ulbrichówka. Działo się tam dużo ciekawego i willa nabrała znaczenia w towarzyskim życiu Stanisławowa.
Pan Ulbrich pochodził ze spolonizowanej rodziny niemieckiej i był nafciarzem. Poszukiwał nafty nie tylko na całym Pokuciu, ale i na Zakarpaciu. Miał duży udział w odkryciu ropy w Borysławiu w 1909 roku. Przyczynił się do tego, że na początku XX wieku na Pokuciu wydobywano 5 procent światowej produkcji ropy naftowej, a tym samym do błyskawicznego rozkwitu dwóch miast, Drohobycza oraz Stryja, w których administrowano wydobywaniem nafty. Oba te miasta rywalizowały o miano pierwszeństwa w naszym zagłębiu naftowym aż do 1939 roku. Największy skarb pan Ulbrich znalazł wszakże za Karpatami, na zamieszkanych przez Węgrów terenach Słowacji. Bo choć nie było tam ropy, to poznał swoją przyszłą żonę, niezwykle energiczną Irmę Pecs, która nie tylko cudownie urządziła willę, ale też organizowała mnóstwo spotkań i niepodzielnie panowała na Ulbrichówce. Zawsze było tam, zwłaszcza latem, pełno gości, z dominacją Węgierek wydanych właśnie za Polaków, a także przyjaciół ze Lwowa, a nawet z Warszawy. Grano w brydża na werandzie, przesiadywano na koszykowych fotelach w ogrodowej altanie i wreszcie chodzono się kąpać w pobliskiej Bystrzycy Nadwórniańskiej, w pobliże mostu kolejowego w Chryplinie, bo tam woda była nie tylko przeczysta, ale również głęboka dzięki małej tamie zrobionej z powiązanej w pęki wikliny. Do Ulbrichów jechało się więc dorożką na cały dzień, z czego połowę spędzało nad rzeką, zabrawszy koszyki z kanapkami i piciem, przeważnie przelanym do butelek domowym kompotem. A wieczorem znów zajeżdżały dorożki, aby zabrać gości do miasta.
Droga z Ulbrichówki nad Bystrzycę wiodła do skarpy wzdłuż rzeki, potem w dół, przez wiklinowe łęgi przecięte linią okopów z czasów I wojny światowej, rozmyte już wylewającą na wiosnę Bystrzycą i porośnięte trawą.
Bystrzyca Nadwórniańska była zupełnie inna niż opływająca Stanisławów od zachodniej strony Bystrzyca Sołotwińska. Ta ocierała się prawie o miasto, była mętna, żółtawa i nazywano ją złotą. Nadwórniańska natomiast spływała z południowego wschodu, prosto z Karpat, z chyżością górskiego potoku, w górnym biegu równolegle do Prutu. Miała kryształową wodę, w dzień srebrną, pod wieczór czarną i dlatego też nazywano ją i srebrną, i czarną. Czerniała czasem również w dzień. Wtedy trzeba było błyskawicznie zwijać manatki, bo zwiastowało to szybko nadchodzącą burzę. W tej Bystrzycy było mnóstwo ryb - od małych płotek po całkiem duże pstrągi. Wspólny dla obu Bystrzyc był wartki nurt - stąd i nazwa rzek. Obie miały żwirowate, kamieniste dno, szeroko rozlewały się, a nawet wylewały na wiosnę i latem po deszczach, a także często zmieniały koryta. Były to pene uroku, ale przecież nieokiełznane w tamtych latach rzeki. Różniło je to, że nad Sołotwińska chodziła się kąpać raczej miejska batiarnia, czyli łobuzeria, a na Nadwórniańska lepsze towarzystwo.
Do Ulbrichów chodziło się wszakże nie tylko ze względu na uroki Bystrzycy. Kwitło tam życie towarzyskie i bywali goście z wielkiego świata. Państwo Ulbrichowie mieli trójkę dzieci: córkę Irenę oraz dwóch synów, Antoniego i Zygmunta. Ciocia Irma - jak ją nazywałem - oczywiście nauczyła swoje dzieci po węgiersku i moja mama kazała mi z nich brać przykład. To byli już dorośli ludzie, prowadzili własny tartak gdzieś w okolicach Lwowa, handlowali drewnem i przyjeżdżali do rodziców autem. Młodzi Ulbrichowie zadawali szyku, jeżdżąc po Stanisławowie odkrytym kabrioletem lub na motocyklu, zawsze w pilotkach i ogromnych okularach ochronnych, jak na filmach z tamtych lat. A córka, wielkiej urody pani Irena, przyjeżdżała na wakacje do Stanisławowa ze swoim synem, moim rówieśnikiem Stefanem, z wielkiego warszawskiego świata.
Irena wyszła za mąż za Tadeusza Kudelskiego, syna inżyniera Jana Tomasza Kudelskiego, który na początku XX wieku był architektem miejskim Stanisławowa. Jan Tomasz Kudelski ukończył studia na Politechnice Lwowskiej w 1888 roku. Pod koniec XIX stulecia powierzono mu zaprojektowanie i zbudowanie dyrekcji Kolei Państwowych w Stanisławowie i od tego momentu pokochał to miasto. To on przyczynił się do nadania mu secesyjnego kształtu, zaprojektował i zbudował wiele pięknych kamienic, między innymi przy ulicy Kazimierzowskiej z pięknymi witrażami na klatkach schodowych, a także pasaż Gartenbergów; do dziś są one ozdobą Stanisławowa. Fasady kamienic przy Kazimierzowskiej ostatnio wprawdzie wyremontowano, ale witraże niestety od lat są zabrudzone i niemyte. Mimo to jednak ciągle są godne podziwu. Kudelski zasłynął też z tego, że prowadził w Stanisławowie otwarty, artystyczno-cygański dom. Bywał tam Jan Kasprowicz oraz Stanisław Przybyszewski; obaj wprawdzie krótko, ale przecież byli w tamtym okresie nauczycielami w polskim gimnazjum filologicznym w Stanisławowie. Po I wojnie światowej Jan Tomasz Kudelski zaangażował się w odbudowę zniszczeń i to jemu centrum współczesnego Stanisławowa zawdzięcza obecny kształt.
Syn pana Tomasza, Tadeusz Kudelski, wzorem ojca studiował na Politechnice Lwowskiej i w 1918 roku oczywiście wziął udział w obronie Lwowa przed Ukraińcami. Był jednym z lwowskich Orląt, a w czasie walk adiutantem swego profesora z politechniki, Kazimierza Bartla. Stało się to początkiem kariery młodego Tadeusza, gdyż Bartel, który w międzywojennej Polsce był jednym z liczących się polityków i trzykrotnie premierem, ściągnął swego adiutanta, a następnie asystenta do stolicy. Młody Kudelski podtrzymał jednak swoje stanisławowskie związki przez małżeństwo z Ireną Ulbrichówną, która co roku z synem Stefanem przyjeżdżała na wakacje do matki w Stanisławowie, na Ulbrichówkę. Stefan, nazywany przez babcię Irmę po węgiersku Bimbo, co znaczyło Kwiatuszek, był zupełnie innym chłopcem niż wszyscy moi stanisławowscy koledzy i rzeczywiście był niezłym kwiatuszkiem! Imponował mi nie dlatego, że choć niższy udawał starszego ode mnie - wręcz przeciwnie, akurat to było powodem, iż od czasu do czasu tłukliśmy się w ogrodzie - ale z tego względu, że miał niezwykłe zainteresowania. Razem z kolegami bawiliśmy się głównie w wojsko i byliśmy dumni ze swoich pudełek z ołowianymi żołnierzykami, a Bimbuś interesował się znacznie poważniejszymi zabawami. Obok willi Ulbrichów znajdował się kopiec z wydrążoną w głębi piwnicą, która spełniała w tamtych czasach rolę chłodni. W przedsionku prowadzącym do swoistej spiżarki-lodówki, gdzie trzymano żywność, a na półkach stały słoiki z konfiturami, Bimbuś urządził sobie coś w rodzaju laboratorium. W kopcu było ciemno i wchodziło się tam z latarką albo z zapaloną świecą, a Stefan w tym swoim pomieszczeniu miał małe dynamo, mnóstwo różnych drutów, przewodów, żarówki i cały czas majstrował nad własnym oświetleniem. Naprzód sam kręcił korbką, potem mnie kazał nią kręcić i żaróweczki rozbłyskały światłem, a nawet paliły się przez dłuższy czas. Czasem coś strzelało, pękało i wtedy przy świeczkach od nowa zaczynała się cała zabawa. Nie zapomnę, jak pewnego razu, chyba w ostatnie wakacje przed wojną, Stefcio podłączył mnie do jakiegoś przewodu i potężnie mnie kopnęło. Przeraziliśmy się naprzód obaj, ale potem zaczęliśmy się śmiać. Ja nadrabiałem miną i na całe życie nabrałem szacunku do elektryczności. Oczywiście nie mogłem mieć wtedy pojęcia, że Stefan Kudelski będzie wybitnym inżynierem elektrykiem, wynalazcą i twórcą najlepszych na świecie profesjonalnych magnetofonów Nagra. Stefan sam wymyślił i nadał tę polską nazwę - bezpośrednio od słowa „nagrać" - nie tylko magnetofonom, ale i całej swojej firmie. Ale chyba i on niczego podobnego wtedy nie przypuszczał, ponieważ gdy go pytano, kim w przyszłości będzie, niezłomnie odpowiadał: ministrem bez teki! Było to dla mnie wtedy wielce zagadkowe, gdyż co to za minister, który nie ma teki? Ale Stefan był z Warszawy i dobrze to wiedział, bo w ich willi na Mokotowie częstymi gośćmi bywali wielcy tamtego czasu. Ojciec Stefana przyjaźnił się z budowniczym Gdyni, inżynierem Eugeniuszem Kwiatkowskim, generałem Kazimierzem Sosnkowskim, a ojcem chrzestnym Stefana był nie kto inny, lecz prezydent Warszawy, Stefan Starzyński. Ja razem z Bimbusiem uczyłem się pływać na głębokiej wodzie w Bystrzycy przy zaporze pod Chryplinem, chwytając się wiklinowych gałęzi, i chętnie go przytapiałem, bo on zawsze znajdował płaskie kamienie, sprytnie nimi rzucał i puszczał więcej kaczek niż jaja natomiast lepiej od niego pływałem.
W czasie wojny losy Ulbrichów i Kudelskich potoczyły się różnymi drogami. We wrześniu 1939 roku Kudelscy nie mieli najmniejszych złudzeń co do poczynań hitlerowców w stosunku do ludzi związanych z polskimi władzami i ewakuowali się z Warszawy z jedną z pierwszych kolumn rządowych. Przez Zaleszczyki do Rumunii, a stamtąd na Węgry, do rodziny babci Irmy, by stamtąd przedostać się do Francji. Tadeusz Kudelski został w Paryżu i tam po upadku Francji związał się z ruchem oporu. Zonę i syna Stefana wyekspediował natomiast przez zieloną granicę do Szwajcarii. Egzystencję zapewnił im systematycznie wypłacany skromny procent z tytułu wprowadzenia wynalazku inżyniera Tadeusza Sendzimira walcowania blach stalowych na zimno. Tę metodę wprowadzono wpierw w Polsce na Górnym Śląsku, w Hucie „Baildon", a potem do światowego hutnictwa dzięki menedżerskim zdolnościom Tadeusza Kudelskiego. Stefan zrobił maturę w szwajcarskim gimnazjum we Florimont, a potem rozpoczął studia na Politechnice w Lozannie. Przerwał je po czwartym roku, gdyż doszedł do wniosku, że niczego więcej już się na tych studiach nie nauczy i zabrał się za realizowanie własnych pomysłów. W skromnych warunkach, na zapleczu kuchni mieszkania w Prilly, urządził warsztat, skonstruował i opatentował swój pierwszy magnetofon Nagra. Notabene za tę Nagrę otrzymał po latach doktorat honoris causa Politechniki w Lozannie.
Już pierwszy własnoręcznie skonstruowany domowym sposobem magnetofon był strzałem w dziesiątkę i Stefan sprzedał go za 1000 franków. Tak się zaczęło i potem bez żadnych kredytów bankowych, na zasadzie samofinansowania, Kudelski doszedł do coraz większej liczby wyrabianych i sprzedawanych coraz lepszych magnetofonów, do coraz wyższych dochodów i od manufaktury do własnej fabryki oraz produkcji seryjnej. Najwięcej kłopotów miał nie z finansami, lecz z wykwalifikowaną siłą roboczą. Szwajcaria -jak dziś wspomina - po wojnie przeżywała ogromny boom gospodarczy i najtrudniej było o pozyskanie fachowców. Kudelski ze swoimi magnetofonami wyprzedził Japończyków. Produkcja nabierała tempa i wreszcie ruszyła na całego. Stale doskonalona osobiście przez Stefana i już wytwarzana seryjnie Nagra stała się najlepszym profesjonalnym magnetofonem wszystkich radiofonii, a także kinematografii świata. Stefan Kudelski otrzymał też pierwszego technicznego Oscara za utrwalenie na jego sprzęcie muzyki do filmu Czarny Orfeusz. Wreszcie cały amerykański program kosmiczny również korzystał z magnetofonów z polską nazwą! Stefan zbudował fabrykę, stał się zamożnym człowiekiem i znalazł się w poczcie stu geniuszy Szwajcarii („Gent Suisses", 1998).
Na Ulbrichówce natomiast dzielnie trwała pani Irma z jedną ze swych synowych, Marysią, oraz jej malutką córką Ewą, zdrobniale nazywaną Lilką. Jej ojciec Antek i jego brat Zygmunt wzięli udział w kampanii wrześniowej i wraz ze swoimi oddziałami, znów przez Węgry, przedostali się do Belgii. Położona za miastem Ulbrichówka wypadła z zainteresowań zarówno sowieckiej, jak i niemieckiej okupacji. Tylko my, od wiosny do jesieni, już na piechotę, boczną i krótszą drogą, przez pola, chodziliśmy nadal do Ulbrichów i co było nie bez znaczenia, wracaliśmy z koszem jarzyn oraz owoców, bo kwietniki zmieniono w warzywnik. Kędy w 1941 roku w Stanisławowie pojawili się Węgrzy, moja matka gorąco zaczęła namawiać Irmę, aby szybko przeniosły się na Węgry, do rodziny w Ersekujvar (dziś Nove Zamki w Słowacji). Wyjechała razem z Lilką dopiero w 1943 roku, kiedy na peryferiach Stanisławowa zaczęło być niebezpiecznie ze względu na grasujące bojówki ukraińskie. Marysia postanowiła jednak zostać i pilnować majątku. Bohatersko wytrwała, ale nie obroniła Ulbrichówki. Razem z innymi stanisławowiakami repatriowała się po 1945 roku i wylądowała w Kędzierzynie. Wkrótce przyjechała tam również z Lilką babcia Irma, a że my po wojnie osiedliliśmy się w Opolu, więc szybko się odnaleźliśmy i znów zaczęliśmy odwiedzać.
Antek i Zygmunt Ulbrichowie nigdy nie wrócili do Polski. Lilka po maturze, chyba w 1959 roku, otrzymała wreszcie paszport i wyjechała, aby poznać swego ojca. Umówili się w Szwajcarii, u Stefana. Pojechała i nigdy się z nim nie spotkała, bo ojciec zmarł dzień przed jej przyjazdem! Była piękną dziewczyną o typowej polskiej urodzie, o jasnych włosach i niebieskich oczach. Stefan z miejsca i bez pamięci zakochał się w swojej ciotecznej siostrze. I stanął na głowie, aby uzyskać indult papieski, czyli zgodę na ślub z blisko spokrewnioną osobą. Wbrew obawom doczekali się piątki udanych dzieci, z których najstarszy syn Andrzej niedawno przejął stery zakładów po ojcu. Tak więc Stefan może teraz spokojnie latać swoim prywatnym samolotem po Europie i pływać eleganckim jachtem po Morzu Śródziemnym, jako że w równej mierze pasjonuje go lotnictwo, jak i żeglarstwo.

Ulbrichówka
Ulbrichówki wszakże, której aktualne zdjęcie mu posłałem, nie poznał. Natychmiast zadzwonił:
- To niemożliwe, wykluczone, pomyliłeś się. To nie Ulbrichówka!
Przyznam, że i ja miałem z tym kłopoty. Już walący się wiadukt nad torami kolejowymi zwiastował skalę zniszczeń, podobnie stan drogi i wreszcie willa, do której przedostałem się tylko dzięki temu, że szedłem ścieżką wzdłuż torów. Śladu krzewów i sadu, rozlatujące się ramy secesyjnych okien, odpadający tynk. Dorobione w dachu okienka świadczące wraz z ogromną ilością rozwieszonego prania, że mieszka w tej willi kilka rodzin. Tak. Ulbrichówki już nie ma!