Drugi kościół - po ormiańskim - jaki najlepiej zapamiętałem ze swojego dzieciństwa, nazywał się Ave Maria i stał przy ulicy Gillera, bocznej Lipowej, na ogrodzonym, trawiastym terenie. Jego imię było powtórzeniem półokrągłego napisu na murze, widniejącego nad wejściem. Był nieduży, jednonawowy, raczej duża kaplica niż kościół, nie wyróżniający się niczym szczególnym ani architektonicznie, ani w zdobnictwie. Gdyby nie wieża na froncie, nawet trudno byłoby go zauważyć w zabudowie ulicznej. W odróżnieniu od innych kościołów stanisławowskich Ave Maria nie miał dzwonów. Jedynie na krótko przed nabożeństwami odzywała się mała sygnaturka. Ponieważ do Ave Maria mieliśmy najbliżej z naszego domu, tam chodziliśmy na nabożeństwa majowe i inne wieczorne, a czasem i na msze św. Gdy zacząłem chodzić do szkoły im. Czackiego, jako uczeń byłem zobowiązany wraz z kolegami uczestniczyć w niedzielnych mszach św. właśnie w tym kościele, który był położony w pobliżu naszej szkoły. Chociaż stale uczęszczaliśmy do niego, to jednak nie przystępowaliśmy w nim do spowiedzi. Być może dlatego, że nie miał większej ilości konfesjonałów. Spowiadaliśmy się co kwartał, jak było wówczas przyjęte, u fary.
Główny ołtarz w prezbiterium Ave Marli miał nastawę wykonaną z ciemnego drewna, w której widniał obraz Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Na półokrągłym zakończeniu frontowej ściany prezbiterium znajdował się szeroki równoramienny krzyż, a na nim cierniowa korona, i wąska koronkowa firanka, owalnie odgraniczająca je od nawy. Dwa boczne ołtarzyki, już w nawie, po obydwóch stronach prezbiterium, przedstawiały się bardzo skromnie. Stół nakryty obrusem, nad nim obraz lub figura. Na chórze z drewnianą balustradą brakowało organów.
Zastępowała je fisharmonia. Grał na niej dyrektor naszej szkoły Stanisław
Gajkowski. a gdy coś mu przeszkodziło, zastępował go nauczyciel, pan Bryczkowski, który jednak umiejętnościami nie dorównywał swojemu pryncypałowi. Zarządzał kościołem ks. Barg, katecheta seminarium nauczycielskiego, pomagali mu inni katecheci szkolni. Z Ave Marii niezapomniane dla mnie pozostały nabożeństwa majowe. Chętnie brałem w nich udział. Przeważnie wychodziłem na nie z domu sam. Marna, gdy nie miała pilnych zajęć - bo wtedy zostawała w domu jakoś nie mogła zdążyć i wysłała mnie naprzód. Sygnałem przygotowania się do wyjścia było pojawienie się za oknami Szarytek, które ze szpitala szły do kościółka. Majowymi wieczorami ulica Lipowa pachniała swoimi licznymi ogrodami i ogródkami. Gdy przechodziłem obok nich, owiewała mnie silna woń kwiatów. Czasem lubiłem zerwać jakiś wychylający się za ogrodzenie i wąchać w drodze do kościoła. Skręciwszy z Lipowej na Gillera mijałem długi, parterowy dom należący do stolarza o nazwisku - chyba Stelmaszyński. Przez kilka nisko usytuowanych okien widziałem we wnętrzach pomieszczeń liczne meble przeznaczone na sprzedaż. Co jakiś czas pojawiały się nowe, na miejsca tych, które ktoś nabył.
Litanię loretańską śpiewało się w kościele według dwóch melodii, ale Ta najczęściej używana podobała mi się szczególnie. Powtarzałem jat na fortepianie w domu i zapamiętałem do dzisiaj, chociaż później już jej nigdzie nie słyszałem. Jeżeli chodzi o kazania, nawet o poszczególne myśli w nich zawarte, podobnie jak z kościoła ormiańskiego, nie zapamiętałem niczego. Czasem, w zastępstwie ks. Barga, nabożeństwo odprawiał inny ksiądz. Raz uczynił to ks. Władysław Gadek, mój katecheta szkolny. Był on fizycznie, a zapewne i psychicznie, kontrastem ks. Barga. Odmawiał i śpiewał modlitwy głosem o jakimś specyficznym, świeckim zabarwieniu, w sposób zgoła nie kościelny, co nas, jego uczniów, zresztą^ szczerze go lubiących, bardzo rozśmieszało. Ale szczytem "popisów" naszego księdza było udzielenie sakramentalnego błogosławieństwa przy końcu majówki. Monstrancja chwiała mu się w rękach na wszystkie strony, uczynił nią znak krzyża niezwykle szybko, tak że welon nie mógł się mu utrzymać na plecach. Toteż gdy wyszedłem z kościoła, jak to zwykle bywało, z kilkoma kolegami, dowcipkowanie i naśladowanie naszego katechety zajęło nam spory odcinek drogi do domu.
Kiedy indziej mieliśmy inne tematy rozmów. Nigdy ich nie brakowało, ale chociażby były najciekawsze, przerywaliśmy je zobaczywszy chrabąszcze latające koło zapalonych już ulicznych lamp gazowych, brzęczące nam nad głowami, czy też latające między gałęziami drzew. Łapaliśmy je i chowaliśmy do noszonych przy sobie w tym celu pudełek (ja tego nie robiłem) lub pobawiwszy się nimi, puszczaliśmy je z powrotem na wolność. Te uwięzione demonstrowaliśmy nazajutrz podczas zajęć szkolnych.
Nigdy nie wracaliśmy do naszych mieszkań w towarzystwie dziewczynek, chociaż mogły być z najbliższego sąsiedztwa. Uważaliśmy, że chłopcy nie powinni się zadawać z koleżankami. Tak, jak w kościele one stały po prawej stronie, a my po lewej, w szkołach zaś - my u Czackiego, one u św. Zofii.