Ks. Lesław Jeżowski

Stanisławowskie Kościoły

We wcześniejszych numerach (1/2000, 3/01, 2/03) publikowaliśmy "Moje stanisławowskie wspomnienia" zmarłego niedawno ks. Lesława o kościołach w Stanisławowie i jego w nich przeżyciach z lat dzieciństwa. Obecnie drukujemy ostatni odcinek tych opowiadań. ks. Lesław zmarł w lutym 2004 r.
Najdalej mieliśmy z domu do kościoła Jezuitów. Znajdował się bliżej dworca kolejowego, dlatego rzadko tam chodziliśmy, chociaż bardzo się nam podobał, l jego wnętrze, i nabożeństwa tam odprawiane. Mama mówiła, że jest nawet większy od parafialnego. Ale to nie była prawda. Raz na lekcji religii, gdy mowa zeszła na stanisławowskie kościoły, porównywaliśmy je ze sobą i któryś kolega też orzekł, że jezuicki jest największy na świecie. Ja go zaraz poparłem, mając w pamięci opinię Mamy. Ksiądz był zaskoczony naszym stanowiskiem. Jak mogliśmy się tak mylić? Zdecydowanie oświadczył, że fara jest największa. Jezuicki - owszem - jest przyjemny, nastrojowy, ale znacznie mniejszy. Może mylne wrażenie wywołał fakt, że do prezbiterium kościoła przytykał dwupiętrowy budynek klasztorny, który jakby przedłużał kościół. Jego architektura była bardzo skromna. Jedyną zewnętrzną ozdobę stanowił rodzaj płaskiego tympanonu na frontonie. Wieży nie posiadał, tylko sygnaturkę. Wewnątrz trzy dosyć wąskie nawy.
O ile dopisywała pogoda, zawsze udawaliśmy się do Jezuitów na czerwcową procesję ku czci Serca Pana Jezusa i na jakieś okolicznościowe nabożeństwa, które jedynie tam się odbywały. Nie znałem zakonników, ale podobali mi się, zwłaszcza bracia, którzy wykonywali wszystkie funkcje pełnione gdzie indziej przez kościelnych. Interesowały mnie ilustrowane broszury i książki wyłożone w oszklonych gablotach w przedsionku. Rodzice nie kupowali mi ich, twierdząc, że są dla mnie za poważne i nie zrozumiałbym ich treści. Natomiast nabywali jezuickie czasopisma.
W kościele "na Majzlach" byłem może dwa razy podczas dłuższych przechadzek z ojcem. Szło się do niego z centrum główną ulicą miasta, Sapieżyńską do końca, następnie przechodziło się przez żelazny most drogowy, rozpięty nad torami kolejowymi, od którego było już niedaleko do kościoła. Na moście lubiłem zatrzymywać się i obserwować przejeżdżające pod nim pociągi, przetaczane wagony, dymiące parowozy. Przychodziły mi pragnienia, aby jechać gdzieś daleko, ale na zachód. a na zachód dlatego, że tam leżała Sądecczyzna, dokąd wyjeżdżaliśmy w lecie i gdzie mieliśmy bliskich krewnych. l pociągi, i słowo zachód kojarzyły mi się zawsze z wakacjami.
Jak wyglądało wnętrze kościoła "na Majzlach" -jak się go powszechnie w Stanisławowie określało - nie zapamiętałem. Tyle tylko utkwiło mi w pamięci, że dopiero je urządzano, wszędzie widniał prymityw i tymczasowość. Za to wysoką i szeroką wieżę kościoła z hełmem przypominającym budownictwo podhalańskie, i z wąskimi, pionowymi oknami, mam do dzisiaj przed oczami. Ściany kościelne zdobiły liczne lizeny; okrągłe okno nad bramą wejściową oświetlało chór organowy.
Wydaje mi się, że Tato trochę znał gospodarzy kościoła, Saletynów, bo z jednym z nich rozmawiał raz przed kościołem. Może załatwiali coś w starostwie, jako że niedawno osiedlili się w Stanisławowie i musieli przeprowadzić formalności prawne, i stąd wynikła Ta znajomość. Nie wiem, czy przed 1930 rokiem Saletyni objęli utworzoną na Majzlach parafię. Wcześniej jedna parafia farna przy kolegiacie obejmowała całe miasto i była jedną z największych w archidiecezji lwowskiej. Aż się prosiło, aby ją podzielić. "Majzle" stanowiła dzielnica zamieszkała przeważnie przez robotników, kolejarzy i rozmaitą biedotę. Parafie z takimi mieszkańcami chętnie powierzano zgromadzeniom zakonnym.
Podobne oblicze miała Górka, przedmieście również położone na wschód od centrum, dokąd prowadziła ulica Wołczyniecka. Budowę tamtejszego kościoła i tworzenie kolejnej parafii rozpoczął ks. Ludwik Peciak, senior wikarych kolegiackich. Nie wiem przy jakiej okazji moi rodzice go poznali, ale pamiętam, że bywał u nas w domu, a my odwiedzaliśmy go na plebani! przy sposobności bycia na mszy w kolegiacie. Opowiadał wiele zajmujących rzeczy. Utrzymywał, że w podziemiach kościoła znajduje się trumna pana Wołodyjowskiego, unieśmiertelnionego przez Sienkiewicza. a przy końcu Trylogii \e] autor utrzymywał, że właśnie tam ją umieszczono. Niewykluczone, że mogła ulec samozniszczeniu w ciągu ponad dwustu pięćdziesięciu lat.
* * *
Tak zapisały się w mojej pamięci dziecięcej wędrówki po świątyniach stanisławowskich. Oprócz nich odwiedziłem raz kościół w Łyścu. Łysieć to była wieś blisko Stanisławowa, ponad osiem kilometrów w kierunku południowym, przy drodze do Bohorodczan. Wyróżniała się tym spomiędzy innych okolicznych wsi, że w jej kościele obrządku ormiańskiego znajdował się łaskami słynący obraz Matki Bożej. Chodziły do niego z miasta pielgrzymki na odpusty oraz kiedy indziej poszczególni ludzie, którzy chcieli pieszym wysiłkiem uprosić sobie u Łysieckiej Pani potrzebne im dary Nieba.
W naszym domu orędowniczką nabożeństwa do MB Łysieckiej stała się ciotka Zofia. Opowiadała o licznych, wprost cudownych zdarzeniach, które nastąpiły wskutek tego nabożeństwa. Słyszała o nich od swoich koleżanek, uczennic Seminarium nauczycielskiego, które relacjonowały osobiste doznania bądź mówiły o tym, co spotkało ich znajomych. Mama dosyć sceptycznie odnosiła się do tych enuncjacji i w ogóle do pielgrzymowania do Łyśca, utrzymując, że Pan Bóg może człowieka wysłuchać na każdym miejscu, a poza tym i w Stanisławo-wie, u Ormian, jest cudowny obraz Matki Bożej. Ciotka jednak obstawała przy swoim. Co Łysieć - to Łysieć.
Zdaje się, że raz lub dwa była tam pieszo. Do rytuału należało wczesne wyjście z domu, aby w Łyścu móc już być na mszy św. rannej. Czasem korciło mnie, żeby pójść tam i zobaczyć jak ten nasz niezwykły Łysieć wygląda, ale ranne wstanie z łóżka bardzo mnie zniechęcało do pielgrzymki. Pewnego dnia, po powrocie z Seminarium, ciotka oznajmiła, że po obiedzie idzie z koleżankami do Łyśca. Znowu? - zdziwiła się Mama. Ale ciotka tyle miała tych próśb do Matki Bożej, przeważnie łączących się z jej trudnościami w nauce, że odradzanie pobożnej wycieczki równałoby się z przekreślaniem wyników pracy ciotki w Seminarium. Toteż Mama poprzestała na tej jednej swojej uwadze.
Ciotka chciała mnie wziąć ze sobą. Uśmiechała mi się Ta podróż, ale miałem wątpliwości, czy mi coś da, to znaczy, czy Matka Boża Łysiecka wysłucha mnie, bo przecież szedłem nie rano, nie na czczo i nie miałem tam w kościele przystąpić do komunii św. Wiedziałem z dawniejszych objaśnień ciotki, że gdy się wybiera do Łyśca, trzeba sobie najpierw ustalić intencję tej pielgrzymki, o co się będzie Matkę Bożą prosiło, i zachować warunki, które wymieniłem. Ciotka uspokoiła mnie, że gdy nie da się być w Łyścu rano, to można tam pójść po południu, a skutek będzie ten sam. Tę trudność miałem więc już z głowy. Pozostawała jednak intencja. Ustaliłem sobie jakąś i zacząłem prosić Mamę, aby mnie puściła z ciotką. Opatrzywszy mnie różnymi wskazówkami i upomnieniami, Mama wypuściła swojego pierworodnego na pątniczy szlak. Droga mnie nie zmęczyła, dzień był piękny, w kościele łysieckim - tak sobie. Obraz nie wywarł na mnie większego wrażenia, a swoją prośbę przedstawiłem Matce Bożej bardzo nieporadnie, l to wszystko, co pozostało mi w pamięci. Ciotka jakby wyczerpała swój entuzjazm dla Łyśca w tej pielgrzymce, bo już - o ile się nie mylę - nie chodziła tam więcej. Ja też.
Kontakt
2238489 odwiedzin od 5 stycznia 2004 roku
Google Search

WWW stanislawow.net