Wspomnienia o widzianych miastach odświeżamy najczęściej oglądając ich fotograficzne zdjęcia. Sięgamy po krajoznawcze przewodniki. Ale więcej od nich lubimy chyba pamiętnikarskie relacje, które ukazują nie tylko architekturę i
zabytki miasta, lecz jakby je ożywiają i odtwarzają ich atmosferę.
Liczni stanisławowianie z pietyzmem przechowują i oglądają ilustracje swojego miasta, które przed dziesiątkami lat musieli opuścić, a wędrując myślą po jego ulicach, starają się przypomnieć sobie, jak tam dawniej wyglądało. Wtedy, gdy oni sami byli bardzo młodzi, chodzili jeszcze do szkoły, patrzyli na wszystko własnymi, ciekawymi oczami, do tych stanisławowian i ja należę. a tym, co pamiętam i co mogę jako tako opisać, chciałbym się podzielić z innymi. i nie tylko z dawnymi mieszkańcami Stanisławowa. Wszak "Cracovię-Leopolis" czyta wielu innych Małopolan. a ci umieją docenić rolę Stanisławowa na naszych Kresach Wschodnich.
Gdy patrzy się na panoramę Stanisławowa, dominują w niej budowie sakralne. Podobnie, gdy wspomnieniami wraca się do tego miasta, w jego architekturze dostrzega się najpierw kościoły. W latach dwudziestych kończącego się stulecia nie było ich zbyt wiele. Cztery rzymskokatolickie, jeden ormiańskokatolicki, trzy greckokatolickie i jeden ewangelicki. Razem dziewięć. Poznałem je wszystkie jeszcze jako kilkuletnie dziecko.
Na większe uroczystości i święta chodziliśmy wspólnie, całą naszą rodzinną trójką do Fary, czyli Kolegiaty, jak się ten największy w Stanisławowie parafialny kościół oficjalnie nazywał. Stał w pobliżu Rynku. Nad kolegiatą górowała kopuła, zwieńczona dość wysoką wieżą. Dwie niższe od niej łączyły się z fasadą kościoła. Między nimi nad głównym wejściem znajdowała się wnęka, jakby balkon z dużym oknem, przez które dzienne światło wpadało na chór, Obok głównego, do wnętrza prowadziły dwa boczne wejścia, usytuowane po jego bokach. My korzystaliśmy zawsze z tego po prawej stronie, bo tam mieliśmy najbliżej, idąc placem Kolegiackim, czyli Paderewsktego. W nawie, do której wchodziliśmy, stały przy filarach ołtarze. W jednym z nich robił na mnie wrażenie krucyfiks na ciemno-czerwonym aksamicie. Z upodobaniem przypatrywałem się złocistym aniołom, które stały na dwóch ołtarzach ukośnie ustawionych u wejścia do prezbiterium. Zastanawiały mnie ich gesty, niczemu nie służące, wprost zbyteczne. Przyciągały mój wzrok małe figurki aniołków - tłuściutkich, rumianych, siedzących na krajach ołtarzowych gzymsów. Dlaczego tam siedzą.? l jak to się dzieje, że nie spadają na dół?
Intrygowała mnie kamienna trumna, która stała na ołtarzu w prawej części transeptu, i metalowa urna na niej. Tato wyjaśnił mi, że sarkofag jest symboliczny, nie zawiera żadnych zwłok, a w urnie są relikwie św. Wincentego, rzymskiego rycerza i męczennika, którego w pancerzu i hełmie z pióropuszem przedstawiał obraz wiszący powyżej. a może zresztą nie obraz, lecz rzeźba umieszczona przy trumnie?
Podobał mi się wielki, główny ołtarz z dużym obrazem w nastawie. Często mu się przyglądałem, ale nie mogłem się połapać, co przedstawia. Był ciemny, posiadał wiele szczegółów, których nie umiałem połączyć w całość. Dopiero później, po kolejnych bytnościach w farze, już widziałem Boga Ojca, malującego pędzlem obraz Matki Boskiej, ale nie rozumiałem znaczenia takiego ujęcia. Przecież Pan Bóg nie jest malarzem, dlaczego więc tam, na ołtarzu, przedstawiono Go z pędzlem, przed rozpiętym płótnem, na którym tworzy ten wizerunek? Prawdopodobnie nikogo nie prosiłem o wytłumaczenie zagadkowego obrazu.
Przy głównym wejściu pod chórem stały dwa duże, złocone posągi jakichś wygiętych mężczyzn z podgolonymi głowami, w szlacheckich ubiorach. Sądziłem, że to może święci. Dopiero ojciec powiedział mi, że przedstawiają, Potockich, założycieli miasta i fundatorów tego kościoła. Informowały o tym łacińskie napisy, umieszczone na graniastych podstawach obydwóch rzeźb. Pewnego dnia usunięto je z kościoła, a ludzie szybko o nich zapomnieli. Małe wizerunki rodziny Potockich, malowane prawdopodobnie na blasze i ujęte w duże obramowania, wisiały nad wejściami do dwóch zakrystii.
Trochę bliżej związałem się z kościołem parafialnym w okresie mojej pierwszej Komunii św., którą przyjąłem w 1928 r. Chodziłem częściej do swojego katechety, ks. Władysława Makarczuka, który
równocześnie pełnił funkcję wikarego parafialnego, a przy tej okazji wstępowałem do kościoła. Poznałem wtedy zakrystię, zakamarki przykościelne, stojącą obok fary drewnianą dzwonnicę. Pierwszą spowiedź odbyłem też w tym kościele, u ks. Dąbrowskiego, katechety szkoły żeńskiej. Doradziła mi go jako spowiednika ciotka Zofia, utrzymując, że jest bardzo łagodny. Zapamiętałem go, ale nie zapomniałem, kto po raz pierwszy podał mi Komunię św. Razem z kolegami klęczałem na najwyższym stopniu głównego ołtarza, przy rozciągniętym obrusie, podtrzymywanym po bokach przez starszych ministrantów. Byłem przejęty, ale nie za bardzo w sensie religijnym. Jednak Pan Jezus Eucharystyczny pociągał mnie, i za kilka godzin, w drodze do kościoła, który z własnej woli chciałem znowu odwiedzić, namawiałem
towarzyszącego mi kolegę, byśmy po raz drugi przyjęli Komunię św. Nie wiedziałem na pewno, czy to jest dozwolone, a kolega wysuwał obiekcje, więc zrezygnowałem z tego zamiaru.
W kościele kolegiackim otrzymałem również sakrament bierzmowania. Stało się to chyba, gdy byłem w czwartej klasie, czyli w 1930 r., przy okazji wizytacji biskupiej arcybiskupa Bolesława Twardowskiego ze Lwowa. Feta co niemiara. Na oznaczoną, popołudniową godzinę powitania arcybiskupa ciągnęły z całego miasta tłumy, maszerowały oddziały żołnierzy, szeregi Sokołów, ciągnęła kawaleria, podążały rozmaite umundurowane stowarzyszenia i związki, sznury idącej parami młodzieży szkolnej itd.
Gdy szedłem z mamą na uroczystość, koło Województwa zobaczyliśmy przejeżdżający odkryty samochód, wiozący arcybiskupa. Siedział w tyle wozu, z odkrytą siwą głową, w fioletowej sutannie, a obok niego jakiś ksiądz.
Do bierzmowania przystąpiłem zapewne w którymś z kolejnych dni pobytu arcybiskupa w naszym mieście. Odczuwałem tremę, bo ks. Makarczuk zapowiadał, że biskup będzie sprawdzał, co wiemy z nauki religii. Powtarzałem więc w myśli różne definicje katechizmowe, a szczególnie określenie sakramentu bierzmowania. Myliły mi się różne formułki i w końcu nie wiedziałem, która jest właściwa. Na szczęście arcybiskup, który chodził między rzędami klęczących dzieci i dawał im Ducha św., zrezygnował z egzaminowania. Może pytał te, które były bliżej ołtarza - a ja byłem w prawej nawie.
Cała ceremonia trwała przy mnie - jak i u innych -bardzo krótko i raczej mnie rozczarowała. Biskup zapewne musiał przemawiać, ale nic nie słyszałem. W pamięci pozostała mi tylko postać w infule, która zbliżała się ku mnie od strony ołtarza św. Wincentego. i lekkie dotknięcie dłonią mojego policzka (a więc to jest owo zapowiadane przez księdza uderzenie w twarz?). i nic więcej.
Na procesję Bożego Ciała też chodziliśmy do fary. Znowu tłumy, ołtarze na Województwie i pasażu, wojsko, orkiestra. Celebransa niosącego pod baldachimem monstrancję podtrzymują wojewoda i generał. Bardzo lubiłem wielkie uroczystości kościelne, pełne powagi i dostojeństwa, ale oddziaływały na mnie tak, jak każde imponujące widowisko świeckie. Już więcej dawały mi ceremonie liturgiczne, w których nie brały udziału tłumy. Tak, jak w Wielkim Tygodniu.
Nie wiem, w której byłem wtedy klasie, może trzeciej, może czwartej. Korzystając z tego, że rozpoczęły się ferie wielkanocne, chodziłem sam na ranne nabożeństwa do fary. Być w powszedni dzień rano na mszy św. stawało się dla mnie czymś niezwykłym i uroczym. Cóż dopiero, gdy łączyła się ona z obrzędami pełnymi treści i piękna, w które trochę wtajemniczał nas ksiądz na lekcjach religii. Toteż stojąc w kościele, z przejęciem patrzyłem na wszystko, co działo się przy ołtarzu i koło niego. Wielkie Tajemnice oddziaływały na mnie, uobecniały mi to, co stało się przed wiekami w Wieczerniku, na Golgocie, u grobu Pana Jezusa. Czułem się tak, jakbym był tam obecny, ale nie jakąś marzycielską fantazją, lecz trzeźwą świadomością, która mi mówiła, że tutaj, w tym kościele, w którym jestem obecny, powtarza się to samo, co kiedyś zdarzyło się w Jerozolimie. Z żalem i jako jeden z ostatnich opuszczałem kościół, postanawiając wrócić tu nazajutrz, a może nawet tego samego dnia na popołudniową Ciemną Jutrznię.
Było to w jednym z ostatnich dni Wielkiego Tygodnia. Już skończyły się ceremonie, księża wyszli do zakrystii, kościelny usuwał z prezbiterium rozmaite przedmioty, ludzie rozchodzili się do domów, a ja stałem i patrzyłem na kościół. Na ołtarze, na kopułę nad skrzyżowaniem naw, na malowidła na ścianach. Potem przeniosłem wzrok na organy. Promienie słoneczne padały przez okno na piszczałki i na złocistego anioła, który usiadł na szczycie obudowy instrumentu. Trzymał przy ustach długą, cienką trąbę. Jeszcze niedawno rozbrzmiewały w kościele organowe tony, które mnie wzruszyły, jeszcze w słonecznym promieniu snuł się dym kadzielny. i nagle zrobiło mi się dziwnie dobrze. Pogodnie i radośnie. Uświadomiłem sobie, że jest mi tu niezwykle błogo, przyjemnie. Tu, w tym kościele, jak nigdzie indziej. Żeby tak zawsze móc tu przebywać. Z dala od świata, od ludzi, od zła i codzienności. a tylko przy Bogu. l teraz, aby nie musieć wyjść na ulicę.
To była nigdy niezapomniana chwila. Pierwszy wyraźny głos Boży, wołający mnie ku sobie. Pierwsza zapowiedź powołania do kapłaństwa.