Z początkiem lat trzydziestych przybył do Stanisławowa ks. Eugeniusz Baziak, nowo mianowany proboszcz w naszej kolegiacie. Urzędowanie swoje rozpoczął od kurtuazyjnych wizyt u parafian, zapowiedział się więc także do nas. W tym uroczystym dniu cały dom czekał z napięciem na czcigodnego Gościa. Ubrana odświętnie siedziałam w salonie na skraju kanapy, a szczeniak Bom został przez Babcię przezornie zamknięty w kuchni, bo nigdy nie można było przewidzieć, jaki pomysł zrodzi się w jego szczenięcej głowie. W czasie wizyty, gdy wniesiono już serwis herbaciany i toczyła się interesująca rozmowa - w pewnej chwili twarz Mamy nabrała purpurowego koloru i mrugnięciem oka wskazała mi coś, od czego włos mi się zjeżył na głowie: spod sutanny proboszcza wypływała duża kałuża, tworząca na dywanie szybko powiększającą się piamę. Oto Bom, korzystając z nieuwagi, wymknął się z kuchni, przemyślnie omijając Babcię, przed którą miał respekt, wśliznął się pod fotel księdza i za parawanem sutanny usnął. W czasie snu przytrafiło mu się coś niestosownego. Wstałam więc i zaczęłam wyciągać psiaka z jego kryjówki, a wtedy ksiądz proboszcz nachylił się poufnie do mnie i z porozumiewawczym uśmiechem szepnął: nie bij go, Marysiu, niech będzie, że to ja…
Później nasz proboszcz poszedł do Lwowa w biskupy. W czasie wojny i w pierwszych latach PRL wiele przeżył. Wreszcie w latach 50. uczestniczyłyśmy z Mamą, w uroczystym ingresie arcybiskupa Baziaka na Wawelu. Po latach Ojciec Święty Jan Paweł II nazwał go Biskupem-Wygnańcem--Bohaterem.
Ilekroć jestem w katedrze wawelskiej, skręcam w lewą nawę, by odwiedzić swego Proboszcza-krajana. Wówczas, modląc się za niego, zawsze z tkliwym uśmiechem przypominam sobie owo pierwsze i ostatnie z nim spotkanie - z Bomem w tle.