Stanisławów był perłą oświaty na południowych Kresach! Z ogromnymi tradycjami sięgającymi pierwszych lat założenia miasta przez Potockich, a więc XVII wieku.
Pełny rozkwit oświaty nastąpił oczywiście dopiero w latach drugiej Rzeczypospolitej.
W ciągu 20 lat jej istnienia działało w Stanisławowie kilkadziesiąt szkół powszechnych, gimnazjalnych, zawodowych plus 4 seminaria nauczycielskie oraz dwie szkoły muzyczne, w tym filia Wyższego Instytutu we Lwowie. Państwowe i prywatne. Osobno męskie i żeńskie.
Były to różne pod względem języka wykładowego szkoły – polskie, ruskie, żydowskie, a nawet jedna niemiecka. Aby każdy mógł wybrać taką szkołę, jakiej potrzebował.
Brylantem pierwszej wody wśród wszystkich stanisławowskich szkół było I Gimnazjum Państwowe im. Mieczysława Romanowskiego przy placu Paderewskiego.
Najstarsze, z ogromną tradycją, wielce zasłużone. W ogromnym dwupiętrowym zwalistym gmachu o grubych murach. Budowanym przez 10 lat, w tym samym czasie co znajdujący się obok kościół – wtedy Jezuitów – i oddanym do użytku w 1743 roku! Sprawnym i do dziś funkcjonującym.
Początki tej uczelni sięgają wszakże znacznie dalej, bo aż XVII wieku. To bowiem spadkobierca Stanisława Rewery Potockiego, który założył miasto – Andrzej Potocki, wzorem Zamoyskich uważał, że musi być w nim również Akademia! A że Andrzej Potocki był kolejno wojewodą kijowskim, potem kasztelanem krakowskim i wreszcie hetmanem polnym koronnym, a w czasie wyprawy wiedeńskiej namiestnikiem króla Jana III Sobieskiego, czyli drugą osobą w Rzeczypospolitej, więc nie tylko szybko miasto rozbudował i murami obronnymi otoczył, ale i Akademię założył.
Prawo do nauczania młodzieży w tym czasie mieli Jezuici, ale Andrzej Potocki zwolennikiem tego zakonu raczej nie był, gdyż żadnych zapisów na jego rzecz nie dokonał. Może i dlatego że Jezuici głosili, iż to nie Potoccy założyli miasto.
Naprzód musiał więc Andrzej Potocki podnieść probostwo w Stanisławowie do rangi kolegiaty, gdyż również tej instytucji kościelnej przysługiwały uprawnienia do prowadzenia szkół.
I wreszcie w 1668 roku Akademia otwarła podwoje. A. Potocki zarówno kolegiatę, jak i uczelnię w majątek w postaci licznych włości wyposażył, aby miały się z czego utrzymywać.
Było to jak na owe czasy coś tak niezwykłego, że przejeżdżający w 4 lata później przez Stanisławów Fryzyjczyk Ulryk Werdum w diariuszu swojej podróży zwrócił uwagę na wysoką szkołę z pięciu profesorami jako na wielką osobliwość miasta.
W Akademii po łacinie i po polsku uczono scholastyki, retoryki, filozofii, matematyki i historii, a także greki.
Powstanie uczelni, do której przyjmowano młodzież już czytać i pisać umiejącą, na uważanych za dzikie Kresach, wywołało wówczas nie tylko duże wrażenie na całych tych ziemiach, ale również podziw we Lwowie i Krakowie. I nawet liczne wojny, które się przez Stanisławów przetoczyły, nie zniszczyły uczelni, która szybko zyskała miano Aten Pokucia, bo o Arystotelesie i greckich filozofach tam wykładano.
Po różnych perypetiach w 1716 roku szkołę przejęli Jezuici, którym pozwolono osiedlić się w Stanisławowie. Głównie też dzięki ich staraniom o finansowe wsparcie zebrano środki i zbudowano kościół oraz przylegający do niego gmach Kolegium, bo taka nazwa przysługiwała prowadzonej przez zakon szkole.
Kościół i Kolegium należą do najbardziej zabytkowych budowli miasta i razem z Kolegiatą są ozdobą placu Paderewskiego. Z tym tylko, że kościół Jezuitów w 1884 roku został przekazany biskupstwu greckokatolickiemu i przekształcony w cerkiew. W sumie jest to imponujący do dziś architektoniczny kompleks: świątyni i szkoły.
Z pierwszym rozbiorem Polski Stanisławów opanowali Austriacy. Z miejsca też, w 1784 roku, zabronili nauczania po polsku i wprowadzili język niemiecki. Tak było do 1849 roku, kiedy po Wiośnie Ludów, która wstrząsnęła monarchią Habsburgów, dopuszczono częściowe używanie języka polskiego. W tym samym czasie na Węgrzech, gdzie Austriacy krwawo stłumili powstanie, w ramach restrykcji wręcz zakazano nauczania po węgiersku i o dziwo, do stanisławowskiego Kolegium zaczęli przyjeżdżać po naukę z pobliskiego Zakarpacia nawet Madziarzy. W Kolegium uczyło się w tym czasie do 500 uczniów, wszystkich zamieszkujących Pokucie narodowości – głównie Polaków, ale i Niemców, Ormian, Rusinów, Żydów, a także dzieci przesyłanych z Austrii urzędników.
Pod koniec XIX wieku w prowadzonej przez polskich nauczycieli już całkowicie po polsku szkole, i tylko z nauką niemieckiego jako języka obcego, zaczęły narastać patriotyczne nastroje, marzenia o odzyskaniu niepodległości. Pod tym wpływem do gimnazjum garnęło się coraz więcej polskiej młodzieży i w 1907 roku było już ponad 1000 uczniów. Wtedy też rozdzielono szkołę na dwa gimnazja. To właśnie młodzież z tych obu gimnazjów zaczęła wstępować do legalnych, jak „Sokół”, i konspiracyjnych organizacji, do POW oraz drużyn strzeleckich Piłsudskiego. A potem mnóstwo absolwentów i uczniów poszło do Legionów i walczyło o Polskę. Ogromną rolę w prowadzeniu szkoły przez te trudne lata odegrało dwóch dyrektorów. Franciszek Terlikowski skutecznie chronił uczniów na przełomie wieków przed restrykcjami austriackimi władz i policji, a dr Michał Jezienicki, który został dyrektorem w 1906 roku, przeprowadził szkołę przez cały wojenny czas. Był dyrektorem przez całe 20 lat i stał się głównym organizatorem polskiego szkolnictwa w Stanisławowie.
Przed odzyskaniem niepodległości raz tylko szkołę rozwiązano. Kiedy w grudniu 1918 roku rząd Ludowej Republiki Zachodniej Ukrainy przeniósł się ze Lwowa do Stanisławowa, władze oświatowe wezwały profesorów i nauczycieli do złożenia przysięgi wierności. Wszyscy solidarnie odmówili i musieli odejść. Cała młodzież poszła śladem wychowawców i gimnazjum rozwiązano. Już w maju 1919 roku, z nastaniem Polski, natychmiast wznowiono działalność, ale jeden rok nauczania został stracony.
Znaczącym aktem w dziejach szkoły stało się nadanie jej w 1921 roku imienia jednego z jego bohaterskich uczniów Mieczysława Romanowskiego.
Dziesiątki stanisławowskich uczniów, wbrew surowym zakazom austriackich władz, brało udział w powstaniach. Naprzód w Wiośnie Ludów na Węgrzech, w szeregach polskich legionów i siedmiogrodzkiej armii generała Józefa Bema, a potem – przekradając się przez mocno strzeżoną granicę do rosyjskiego zaboru – w powstaniu styczniowym 1863 roku.
Romanowski zapisał się wszakże najpiękniej zarówno swoimi wierszami, jak i bohaterską śmiercią. Mieczysław Jan Julian Romanowski urodził się w 1833 roku w Żukowie na Pokuciu, w zubożałej szlacheckiej rodzinie. Miał 11 lat, kiedy zaczął chodzić do szkoły w Stanisławowie i najlepiej, bo na najlepszy stopień „eminens” uczył się historii i geografii. Wprowadzonego po raz pierwszy przez oświatowe władze austriackie po ośmiu latach nauki egzaminu dojrzałości jednak nie zdał. Utrącono go na egzaminie z fizyki, raczej za krnąbrność, za pisywane już w szkolnej ławie patriotyczne wiersze, niż za brak wiedzy. A chyba głównie za to, że mając zaledwie 15 lat zorganizował w roku 1848 grupę uczniów, z którymi chciał przedostać się na Węgry, by tam wspomóc powstanie. I tylko zbiegiem okoliczności powstrzymali ich nauczyciele. Zrobił więc Romanowski maturę rok później w Kołomyi, by potem do 1857 roku studiować prawo na Uniwersytecie Lwowskim.
Po zakończeniu studiów stał się liczącą postacią Lwowa. Pozostawał pod mocnym wpływem poezji Juliusza Słowackiego, pisał patriotyczne wiersze, zadebiutował jako poeta na łamach „Nowin” oraz „Wiadomości Literackich” i został pracownikiem Ossolineum. Współpracował z wychodzącym we Lwowie pismem dla ludu „Dzwonek”, prowadził działalność oświatową wśród młodzieży rzemieślniczej. I konspirował. Nawiązał kontakt z działającym w Warszawie trójzaborowym Komitetem Centralnym Narodowym i w 1862 roku stanął na czele miejscowej Ławy, czyli został przywódcą powstańczych przygotowań we Lwowie. Z chwilą wybuchu powstania, już 1 lutego, usiłował przedostać się przez granicę, ale został aresztowany przez Austriaków i przewieziony do więzienia we Lwowie. Tak się jednak złożyło, że komisarzem policji we Lwowie był jego kolega ze szkolnej ławy w Stanisławowie, Ferdynand Meidinger. I to on przyczynił się do uwolnienia Romanowskiego, któremu w marcu udało się przedostać do powstańców. Za wszelką cenę chciał walczyć. Przyjęto go do działającego na Roztoczu oddziału M. Borelowskiego. Został jego adiutantem, ale szybko zginął bohaterską śmiercią 24 kwietnia 1863 w jednej z pierwszych bitew stoczonych przez ten oddział pod Józefowem w Lubelskiem.
Romanowski nie był jedyną wybitną postacią stanisławowskiego gimnazjum. Uczył się w nim urodzony w odległym o 40 km od Stanisławowa Hołoskowie, pod Otynią, poeta Franciszek Karpiński, autor słynnej pieśni Kiedy ranne wstają zorze i kolędy Bóg się rodzi.
Przyszli wybitni politycy, twórcy ruchu socjalistycznego w Polsce – bracia Ignacy i Feliks Daszyńscy, właśnie w stanisławowskiej szkole zaczęli głosić hasła równości i organizować tajne schadzki. Za co mimo celujących postępów w nauce w 1882 roku wykluczono ich ze szkoły.
To w I gimnazjum uczyła się cała stanisławowska inteligencja międzywojennego dwudziestolecia z prezydentem Wacławem Chowańcem i jego braćmi, wspaniały dowódca generał Stanisław Sosabowski, a także jeden z wielkich i niestety zapomnianych bohaterów wojny z bolszewikami, Bolesław Zajączkowski. To on 17 sierpnia 1920 roku dowodził słynną obroną Zadwórza, nazwanego polskimi Termopilami. Liczący 300 żołnierzy oddział powstrzymał wtedy natarcie konnej armii Budionnego na Lwów. W całodziennym boju zginęli wszyscy broniący kolejowej stacji w Zadwórzu Polacy, a ci, którzy przetrwali do ostatniego naboju, bo zabrakło amunicji, z Zajączkowskim na czele, odebrali sobie życie. Taką cenę zapłacono za powstrzymanie natarcia konnej armii Budionnego, co miało ogromne strategiczne znaczenie dla losów wojny.
Zaraz po odzyskaniu niepodległości, w ramach rozwoju szkolnictwa, powstało trzecie z kolei męskie gimnazjum w centrum miasta, przy ulicy Sapieżyńskiej, które zaczęło rywalizować z jedynką. To w tym gimnazjum uczył się, urodzony w Gwoźdźcu, a więc na Pokuciu, Jerzy Kawalerowicz. Rok mu brakował do zdania matury, kiedy zaczęła się wojna. Ale to w Stanisławowie zafascynował się filmem. Ojciec jednego ze szkolnych przyjaciół był właścicielem dwóch kin, w tym najlepszego w mieście kina „Ton”. I nie było filmu, którego Kawalerowicz by nie obejrzał. Tak się też złożyło, że jednym z pierwszych w życiu, jeszcze niemych filmów, który Kawalerowicz zobaczył, było Quo vadis. Stało się to w 1935 roku w Kołomyi w kinie „Mars” i zapadło Kawalerowiczowi w pamięć na całe reżyserskie życie. Jak również żydowski świat chasydów Gwoźdźca, a potem Stanisławowa. W dodatku wyrastał w polskiej rodzinie, która miała absolutny kontakt z wszystkimi zamieszkującymi Pokucie narodowościami.
Ojciec Jerzego był kierownikiem poczty w Gwoźdźcu i mówił wszystkimi językami okolicy, nie tylko jidysz, ale i po ormiańsku, bo Kawalerowiczowie mieli również ormiańskie korzenie.
I obejrzany w Kołomyi film, a także żydowski klimat miast, w których się uczył i mieszkał, legły niejako u podstaw jego dążeń i wyreżyserowanych po latach przez niego filmów. Przede wszystkim Austerii, ale i finalnego w jego życiu Quo vadis, o czym zresztą opowiedział w wywiadzie-rzece Nie powtarzałem siebie, spisanym przez Waldemara Chrostowskiego i Mirosława Słowińskiego.
W tym stanisławowskim wątku Kawalerowicza jest też pewien osobisty styk, gdyż w czasie niemieckiej okupacji mój ojciec zdecydował się na wycięcie niezwykle groźnego karbunkułu na karku. Rodzice Kawalerowicza przyjaźnili się z nami i zapamiętałem, jak przywieźli prawie nieprzytomnego i strasznie opuchniętego 19-letniego wówczas chłopca prosto do lekarskiego gabinetu mego ojca, który natychmiast go zoperował.
Cały polski system oświaty legł w gruzach we wrześniu 1939 roku po wkroczeniu Sowietów. Wprowadzili swoją 11-latkę i zlikwidowali szereg szkół, w tym wszystkie prywatne. Przestała istnieć moja ćwiczeniówka przy Seminarium Nauczycielskim na placu Trynidackim, w której ukończyłem trzecią klasę polskiej szkoły powszechnej. I o dziwo poszedłem znów do trzeciej klasy szkoły średniej, czyli radzieckiej jedenastolatki, bo o cofnięciu polskich uczniów o jedną klasę wstecz zadecydował Narodnyj Komisariat Oswity Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Rad. Była to szkoła nr 6, ulokowana właśnie w słynnym Kolegium. Z czego byłem niesłychanie dumny, choć z przedwojennego gimnazjum zostały tam tylko ławki i tablice. Oraz niesłychanie groźny pan tercjan, bo tak za polskich czasów nazywano gospodarza – woźnego szkoły. Był nim pan Stanisław Gąsior, były legionista, ojciec naszego szkolnego kolegi – najwyższego w naszej klasie i ogólnie lubianego Leona. Mieliśmy w szkole dawnych, polskich nauczycieli, ale też kilku radzieckich oraz komsomołorgów. Chodzili oni po klasach, czujnie węszyli, prowadzili obowiązkowe zajęcia o marksizmie i nakłaniali do wstąpienia do organizacji noszących czerwone chusty pionierów, do których nie chcieliśmy należeć.
Ateny Pokucia ostatecznie skończyły się w sierpniu 1941 roku z przejęciem władzy przez Niemców i wkroczeniem gestapo. Z miejsca aresztowano i rozstrzelano ponad 200 polskich nauczycieli, ponad 80 procent całego stanu. Wśród nich większość profesorów jedynki z dyrektorem Franciszkiem Junem oraz katechetą księdzem dr Julianem Tokarskim na czele.
Z mnogości szkół zostawiono dla polskiej ludności tylko dwie 7-klasowe szkoły powszechne i jedną 4-klasową. Nauka nie była przecież potrzebna przyszłym niewolnikom. Nawet języka niemieckiego w programie nie było. Tyle tylko, że jedną z tych dwóch polskich szkół pozostawiono nadal w słynnym za polskich czasów budynku Kolegium. I jeszcze dwa lata do niej chodziłem. Ale nie było już naszych dawnych nauczycieli ani tercjana Gąsiora. Niemcy aresztowali go i rozstrzelali razem z naszymi nauczycielami. Nie tylko w mojej, ale i we wszystkich klasach było teraz po 60–70 uczniów. O nauce mowy nie było, zwłaszcza że co chwila pojawiali się zupełnie nowi, całkiem obcy chłopcy, którzy po kilku tygodniach przestawali przychodzić. W taki sposób ukończyłem jeszcze klasę 5 i 6. Siódmej już nie, bo jesienią udało się nam uciec na Węgry, co szczegółowo opisałem w mojej pierwszej książce Kresy Kresów, Stanisławów.
Cracovia Leopolis